„47 roninów” to krzywda wyrządzona samurajskiemu kinu – sugeruję raczej powtórkę z filmów Akiry Kurosawy i Masakiego Kobayashiego.

Każdy miłośnik japońskiej kultury zna choćby pobieżnie historię 47 roninów, którzy – sprzeciwiając się woli szoguna – pomścili śmierć swojego pana Asano, zabijając uzurpatora Kari. Tragiczna historia dzielnych wojowników stała się podstawą licznych filmów, seriali, książek, spektakli, a nawet baletu i opery. Najsłynniejsza przypowieść o honorze samurajów do dziś potrafi zrobić wrażenie. No, chyba że zabierają się za nią hollywoodzcy producenci, którzy postanawiają ją po swojemu ulepszyć. I w efekcie zmienić „47 roninów” w ciężkostrawnego gniota. Wszystko, co scenarzyści dołożyli od siebie (pierwowzór traktując przy tym z wyjątkową nonszalancją), jest wyjątkowo pokraczne.

Pośród roninów pojawia się więc biały Kai (Keanu Reeves zaliczający kolejną drewnianą rolę w swoim dorobku), w którym zakochuje się córka pana Asano. Złowrogiemu Kariemu pomaga wiedźma w zależności od potrzeb zamieniająca się w uskrzydlonego węża lub lisa. A sami roninowie nie tylko muszą pokonać hordy ludzkich przeciwników, ale od czasu do czasu także stawić czoła upiorom i mitologicznym monstrom. Wszystko zaś podane w nieznośnie pompatyczny sposób, naszpikowane fałszywie brzmiącymi dialogami o honorze i miłości, bogatą i piękną kulturę Japonii zmieniające w cepeliowe świecidełka. Nie pomaga udział kilku znakomitych japońskich aktorów – osobliwie cały czas zmuszonych do mówienia po angielsku – i ładne zdjęcia Johna Mathiesona. „47 roninów” to krzywda wyrządzona samurajskiemu kinu – sugeruję raczej powtórkę z filmów Akiry Kurosawy i Masakiego Kobayashiego.

47 roninów | USA, Wielka Brytania, Węgry 2013 | reżyseria: Carl Rinsch | dystrybucja: UIP | czas: 118 min | Recenzja: Jakub Demiańczuk | Ocena: 1 / 6