Podczas Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier w Łodzi amerykański scenarzysta i rysownik Don Rosa, laureat prestiżowej Nagrody Eisnera za „Życie i czasy Sknerusa McKwacza”, opowiedział nam o swoich pierwszych krokach w branży, zauroczeniu komiksem i kolekcjonerskich fascynacjach.

Pamiętasz swój pierwszy przeczytany komiks?

Moja starsza o 11 lat siostra była zapaloną kolekcjonerką i miała w swoich zbiorach mnóstwo komiksów Carla Barksa o Kaczorze Donaldzie i Sknerusie, więc zaryzykuję i powiem, że to któryś z nich. Nigdy żadnego nie wyrzucała, więc praktycznie od dnia narodzin otaczały mnie stosy niesamowitych opowieści, głównie zabawnych historyjek o śmiesznych zwierzakach oraz typowych wyciskaczy łez, jakie czytały dziewczyny. Nie było wówczas tego pełnego bezmyślnej przemocy barachła, które dzisiaj zalewa sklepy.

Co masz na myśli?

Powiem tak – w latach 60. mieliśmy w Stanach komiksy dosłownie o wszystkim: romanse, superbohaterskie, horrory. Jednak taki „Superman” wyglądał zupełnie inaczej niż dzisiaj. Pierwsze skrzypce grała w nim wyobraźnia, sprawdzano, czy ma ona jakiekolwiek granice. Poszczególne historie nie orbitowały wokół przemocy. To nie tak, że nie lubię tych wszystkich zamaskowanych bohaterów w pelerynach, bo całe dzieciństwo zaczytywałem się w ich przygodach. Dopiero później, w latach 80. i 90., historia jakby zeszła na dalszy plan, choć same komiksy były rysowane o wiele lepiej. Inna sprawa, że w czasach mojej młodości sprzedawały się większe nakłady. Zeszyty ze Sknerusem schodziły w paru milionach egzemplarzy, dzisiaj „Batman” czy „Spider-Man” pewnie osiągają sprzedaż rzędu dziesiątek tysięcy. Nie ukrywajmy, teraz wydawnictwa komiksowe zarabiają głównie na figurkach, zabawkach, filmach i gadżetach.

Skoro to tak trudy rynek, czemu w ogóle zabrałeś się do wymyślania komiksów?

Pochodzę z zamożnej rodziny i nigdy nie musiałem niczego rysować, to zawsze było dla mnie jedynie hobby, choć spędziłem przecież pół dzieciństwa z komiksem w ręce. Najpierw, gdzieś pod koniec lat 60. i na początku 70., udzielałem się w magazynach wydawanych przez fanów dla fanów. Sam zbierałem komiksy, lecz nigdy nie traktowałem tego na tyle poważnie, żeby myśleć o rysowaniu czy pisaniu scenariuszy w kategoriach zarobkowych. Miałem przecież przejąć rodzinną firmę. A potem, zupełnie przez przypadek, dostałem propozycję narysowania historii ze Sknerusem. I wsiąkłem. Komiks zebrał przychylne opinie, więc zrobiłem kolejny i kolejny, i kolejny. Jednak po paru latach z różnych przyczyn nie mogłem kontynuować pracy na rynku amerykańskim, a ponieważ zlikwidowałem rodzinną firmę, trochę się wkopałem. Nie miałem wyjścia – podpisałem umowę z wydawcą europejskim i rysowałem dalej. Jak typowy Amerykanin przez długi czas myślałem, że mój kraj jest centrum świata, i nie sądziłem, że za oceanem też znają komiksy Barksa. Zacząłem pracę dla Egmontu, bodajże największego wydawcy na świecie. Był to dla mnie swoisty azyl, bowiem wydawnictwa w USA – poza DC i Marvelem, które dysponowały własnymi postaciami – często operowały jedynie licencjami i kiedy nastąpiło załamanie rynku komiksowego, bodajże w latach 70., musiały po prostu przerzucić się na publikowanie książek kucharskich, poradników i innych rzeczy, czegokolwiek, żeby tylko się utrzymać.

Dla wielu czytelników, także w Polsce, bohaterem tych wszystkich kaczych opowieści jest Donald, lecz ty w centrum kaczego świata zawsze stawiałeś Sknerusa.

O ile w Stanach mieliśmy różne kacze serie wydawane przeważnie miesięcznie, w Europie komiksy te wychodziły co tydzień, lecz pod wspólnym szyldem „Donald i przyjaciele”. U nas publikowano osobny tytuł ze Sknerusem. Pocztkowo miał on się pojawić tylko w pojedynczym komiksie Carla Barksa, ale szybko zdobył popularność i dostał własną serię. Opowieści z jego udziałem można określić mianem fabuł przygodowych; to nie serie szybkich gagów, jak w przypadku Donalda. I choć te komiksy również były świetne, czekało się właśnie na Sknerusa. Cztery razy do roku ukazywało się wydanie specjalne z nim w roli głównej, po 32 strony każde. Długie oczekiwanie wpływało na wyjątkowość tej postaci. Nieprzypadkowo te właśnie komiksy w dużej mierze zainspirowały George’a Lucasa i Stevena Spielberga. Donald oczywiście też w nich występował, ale na drugim planie. Sknerus to w końcu patriarcha rodziny, a Donald – ubogi krewny, który sprawia kłopoty. Rzecz jasna niezmiennie bystrzachami byli Hyzio, Dyzio i Zyzio, wiecznie w rozkroku między swoimi szalonymi wujaszkami.

Powiedziałeś kiedyś, że rysowanie wcale nie sprawia ci tak dużej frajdy, jak mogłoby się wydawać.

Zdaję sobie sprawę, że rysownik ze mnie przeciętny. Rysunki są oczywiście tak samo ważne jak scenariusz, w końcu historię opowiada się właśnie za ich pomocą, ale samo gryzmolenie to mordęga, mozolna, nudna praca. Jestem samoukiem, nikt mi nigdy nie pokazał, jak rysować, więc może to jest przyczyną? Pisanie to praca umysłowa, rysowanie – fizyczna. Myślę, że moje komiksy są lubiane właśnie dlatego, że sam jestem fanem i doceniam detal, ślęczę nad każdym rysunkiem o wiele dłużej, niż pewnie powinienem. Raz jeszcze podkreślę, że traktuję to, co robię, nie tylko jako swoją pracę, jestem przecież kolekcjonerem i potrafię docenić dobrze narysowany komiks.

Właśnie, podobno masz ogromną kolekcję komiksowych horrorów?

O tak, EC Comics (wydawnictwo to zasłynęło m.in. komiksami „Tales from the Crypt”, na podstawie których zrealizowano popularny serial grozy „Opowieści z krypty” – red.) to moja miłość. Przez lata miałem szczęście poznać mnóstwo ludzi, którzy współtworzyli te słynne komiksowe antologie, i ośmielę się powiedzieć, że wiele z nich jest jeszcze lepszych niż doskonałe przecież dzieła Carla Barksa. Ich jedyną wadą była według mnie epizodyczność, brak głównego bohatera spajającego wszystkie te opowieści. Mam nawet w kolekcji okładki komiksów z Donaldem i Sknerusem w stylu EC Comics, jak „Weird Inventions” („Dziwaczne wynalazki”) czy „Tales from the Coop” („Opowieści z kurnika”). A zacząłem zbierać serie z EC chyba pod koniec lat 60., kiedy to odkryłem z zaskoczeniem, że moja siostra nie posiada wszystkich komiksów świata.