W tym zawodzie musisz kilka razy się przewrócić, ale trzeba umieć wstać, otrzepać się i ruszyć dalej – mówi Adam Woronowicz

Dziś byłam świadkiem bójki, próby przekupstwa, licznych też gróźb i szlochów... Słowem, sporo się działo przed TR Warszawa w kolejce po wejściówki na spektakl „Między nami dobrze jest”, który gracie od 2009 roku. Pan w kasie to skonstatował: tutaj wszystko jest wydarzeniem.

Miło jest, gdy ludzie chcą się dostać na spektakl, to wielka nagroda dla nas, aktorów. Pracuje się na to latami. TR Warszawa to szczególne miejsce, w którym wiele się wydarzyło od 1997 roku, czyli od teatru „martensów” – był „Bzik tropikalny” Grzegorza Jarzyny, „Hamlet” i „Bachantki” Krzysztofa Warlikowskiego... Myślę, że publiczność, która tu dziś przychodzi, dojrzewała i zmieniała się wraz z tą sceną. To ich przestrzeń, więc walczą o nią.

A scena przejmuje od publiczności, zmienia się pod jej wpływem?

Bardzo, codziennie. Każde przedstawienie jest wydarzeniem, bo za każdym razem widz jest inny. Nie chcę mówić frazesów, że wychodzę zawsze na scenę z takimi emocjami, jak w dniu premiery w berlińskim Schaubühne – nie, bo nie ma dwóch takich samych wieczorów. Czujemy, jaka jest widownia, nie tyle dopasowujemy się do niej, ile gramy tak, jaką mamy z nią interakcję. To zresztą ciekawe, bo spektakle, w których grałem już po szkole, raczej znosiły fałsz czwartej ściany – czyli świadomość, że jest widz i należy się z nim komunikować. Jedna strona oczywiście nie istnieje bez drugiej, ale ta granica między „nami” a „nimi” bywa nieznośna. Jaki to będzie spektakl, czuć dopiero po paru minutach od jego rozpoczęcia, kiedy człowiek zostawi na boku stres, rodzaj spięcia czy tremy i wejdzie w rytm przedstawienia. Zresztą z widowni też to czuć, wystarczy potrenować i więcej niż raz przyjść na tę samą sztukę. Ale przyznam szczerze, jeśli już wspominamy, że miałem różne etapy w życiu. Byłem w teatrze, w którym poczułem w pewnym momencie, że nikt na kolejne przedstawienia nie czeka. Nawet na premiery – przechodziły bez echa. Pamiętam wieczory, podczas których więcej nas było na scenie niż widzów.

Jak się gra do „pustej” widowni?

To trudno opisać. Człowiek dzwonił do kasy i pytał, czy dziś gramy. Uprzejmy głos w słuchawce odpowiadał, że dyrektor nie podjął jeszcze decyzji.

Lata 90.

Początek lat 90. nie był łatwy dla teatrów, widownia po prostu się załamała. Ludzie zostali wchłonięci przez nowe możliwości rynkowe, zaczęli robić tzw. biznesy, nie mieli czasu na sztukę. Z kolei teatry weszły w brutalną rzeczywistość komercji – ludzie teatru żyli przez lata w przekonaniu, że to ich nie dotyczy, że rywalizacja o widza ominie teatralną przestrzeń. Na Zachodzie przestali już dawno żyć mrzonką, co więcej od lat wiedzieli, że dobra komercja nie jest zła. Jest cholernie trudna. I my musieliśmy się tego nauczyć. Kto wie, może za chwilę się okaże, że teatry stałe czy instytucjonalne w ogóle nie są potrzebne.

I co wtedy?

Nastąpi to, co na całym świecie – castingi, podpisywanie umów na rolę. A co w tym złego? Już często widać, że nie można dzielić teatru i filmu, w pewnym momencie trzeba się określić. Na dłuższą metę nie udaje się ciągnąć kilkunastu ról w teatrze i kinie, przy czym te filmowe traktując jak fuchy. Ta profesja wymaga zawodowców i my o tym zapominamy. Na Zachodzie jest wyraźny podział na aktorów filmowych, teatralnych, serialowych, sitcomowych, dubbingowych. Nazwij specjalizację, oni na pewno ją mają. Oczywiście, istnieje sprawny przepływ – aktor, który gra w filmach, błyszczy czasami na Broadwayu – ale to określenie jest nieuchronne. Nie da się lecieć rano do Teatru Polskiego Radia, następnie pędzić na próbę w teatrze, by wieczorem przemazać się na planie filmowym. Nie ma aktora, który byłby uniwersalny i dobry we wszystkim. To w pewnym momencie staje się zwykłym odcinaniem kuponów, przekłada się na kondycję i jakość.

Zwykle mówi się o wchodzeniu w rolę. To wymaga czasu. A ile wychodzi się z roli?

Ja bym powiedział, że wyjście z roli jest troszeczkę łatwiejsze niż wejście w nią. Znacznie łatwiej jest mi wychodzić na przykład ze spektaklu, niż się do niego przygotowywać. Bywają takie przedstawienia, przed którymi czuję ucisk w dołku już od rana, wiedząc, że wieczorem będę musiał w nich zagrać. To jest napięcie, z którym umiem żyć, rozmawiać, funkcjonować, ale ono stale mi towarzyszy. Są też i takie spektakle, które mógłbym porównać do fizycznej pracy; myślę sobie, wychodząc na scenę, że będę musiał te półtorej tony węgla łopatą przerzucić. Rzadziej czuję to w kinie.

Kiedy się spotkaliśmy po raz pierwszy dziesięć lat temu w Teatrze Narodowym, powiedziałeś mi, że sama forma cię nie interesuje, nie wystarcza. Wciąż?

Zawsze chodziło mi o prawdę, czy raczej o poszukiwanie prawdy. To mnie najbardziej pociągało i pociąga w tym zawodzie. Staram się do każdej roli podchodzić inaczej. Nie wyobrażam sobie, że miałbym mieć jakiś patent albo grać jak ktoś inny lub wzorować się na kimś drugim. Wierzę, że każdy szuka swojej drogi.

A może dobrze jest mieć wzorce i na nich budować styl, charakterystyczną cechę, coś, co wyróżnia?

Ja wiem, o co ci chodzi. O rozpoznawalność.

Co złego jest w rozpoznawalności?

Może się okazać, że jak już ją masz, to jest to twoje piekło.

I odwrotnie.

No powiem ci, że trzeba mieć do tego wszystkiego zimne nerwy. Być niemalże rewolwerowcem. Ja bym się do niczego nie przywiązywał w tym zawodzie. Ta profesja zna historie wielkich gwiazd, które przeminęły i dziś pies z kulawą nogą o nich nie pamięta. Ale zna też nazwiska, za które nikt na początku nie dawał pięciu groszy, a potem życie na ulicach zamierało, gdy leciał serial lub film w telewizji z tą osobą w obsadzie. I to jest właśnie cudowne w aktorstwie.

Przychodzi jednak też taki moment, że wszystko – ryzyko, niewiadoma, tajemnica – mija. Raz na zawsze. Musisz stanąć w kolejce po papierosy lub jeden podpis w urzędzie. Dochodzi do ciebie, że na twarz nic już nie dostaniesz. Zmienił się twój widz i nikt cię nie poznaje. Zostajesz normalnym, szarym człowiekiem. I to też jest magia zawodu. Trzeba się umieć na to zgodzić i to przyjąć. Jak zaczniesz ze złości tupać nóżkami, to możesz źle skończyć. I tu dochodzimy do pewnej opozycji: trzeba mieć dystans, a z drugiej strony nie umiem mówić czy wykonywać tego zawodu bez zaangażowania. Dotknęłaś sedna pytaniem o wchodzenie i wychodzenie, tyle że mówiłbym o wchodzeniu i wychodzeniu nie z ról, a z zawodu. To jest już znacznie głębsze, bo można zapłacić za to, co się robi, zbyt wysoką cenę. I mówiąc to, zaraz sobie przypominam, że przecież za wszystko płaci się wysoką cenę – miłość, dostatnie życie, spełnione marzenia, dobrą rolę.

No to jak zachować dystans?

Różnie. Niektórzy idą w hobby. Klasery, wędkarstwo, zbieranie monet, motyli. Im więcej, tym lepiej, polecam nawet banały. Przerażający jest aktor, który nie ma nic poza sceną – nic go nie interesuje, nawet to wino, które wypija po spektaklu. Pustkę trzeba mieć czym wypełnić. Trzeba mieć swój świat.

Mówisz, że w tym zawodzie chodzi o poszukiwanie prawdy. Inne są drogi dochodzenia do niej, tak jak różnią się między sobą filmy, np.: „Baby są jakieś inne”, „Rewers”, „Popiełuszko. Wolność jest w nas”. Nie ma jednej prawdy.

Nie ma. Jeśli wcielam się w postać autentyczną i wiem że istnieją nagrania z jej wystąpień, chętnie do nich sięgam. Ale sam dobrze wiem, że obecność kamery zmienia – czy w ten sposób docieram do prawdy o tym człowieku? Na pewno nie, a przynajmniej ten jeden sposób nie wystarczy. Czytam, rozmawiam, szukam. Sprawdzam, jak mówił, chodził, jadł. Ale polegam też na wyobraźni, intuicji. Często dochodzi do czegoś dziwnego, nie mogę mówić jej – tej osoby – głosem, bo okazuje się, że to jest fałsz. Muszę obdarzyć tę postać swoim głosem. Najbardziej magiczne momenty następują wtedy, gdy wykształcisz już pewną wizję granej przez siebie postaci i nabierzesz świadomości, że wiesz o niej coś więcej, niż można wyczytać w książkach lub obejrzeć na Discovery. To już nie jest ta postać, to jest twoja interpretacja.

A ma znaczenie, czy wcielasz się w postać autentyczną lub fikcyjną? Tu jest jakaś kalkulacja?

Nie ma wyrachowania, jeśli o to pytasz, nie czuję też ewentualnej presji. Oczywiście różnica jest, z postaciami, które żyły jest pewien problem. One zapisują się w pamięci ludzi, czasem całych pokoleń, często też określane są jako postaci kultowe. Pół biedy, kiedy grasz Jagiełłę, prawdopodobieństwo, że poznasz gościa, który go pamięta, jest nikłe. Gdy grasz Popiełuszkę lub Wałęsę, jest inaczej, wiesz też, że musisz mierzyć się z wyobrażeniami wielu ludzi, a niekiedy całych społeczności niemalże, i każdy zapamiętał go inaczej. Grając Popiełuszkę, potrafiłem się odciąć od oczekiwań innych, inaczej byłbym sparaliżowany strachem. Zafrapował mnie zwykły chłopak z Podlasia, który zamiast do seminarium w Białymstoku, przyjechał do Warszawy, by być bliżej kardynała Wyszyńskiego. Przygotowując się do filmu, chciałem poznać człowieka, badałem więc jego wybory. Był normalnym, zwykłym chłopakiem, to się tyczy zresztą wszystkich ludzi z portretów. Dlatego lądują na portretach, afiszach, plakatach – fascynują ludzi swoją normalnością.

Popiełuszko był nadzwyczajny w swojej zwyczajności. Spotkałem autentyczną postać, wielkiego społecznika, co więcej, odkryłem w pewnym momencie, że jego poglądy były wręcz socjalistyczne, a nie demokratyczne. To jest pewien paradoks tamtego czasu. Mój bohater miał także wielki szacunek dla ateistów, urzekła mnie jego rozmowa z Danutą Szaflarską. Zaproponował jej udział w mszach za ojczyznę, może – mówił do aktorki – przyszłaby pani, coś przeczytała. Danuta Szaflarska odpowiedziała, że bardzo chętnie, tyle że jest osobą niewierzącą. To nic nie szkodzi – powiedział jej. Bardzo mi dziś brakuje osób, które mówiłyby: nic nie szkodzi. Fajnie byłoby być człowiekiem, który nie oceniałby innych. To było wyzwanie zagrać kogoś takiego.

Lubię twoją rolę w „Ki”.

Jestem aktorem, który do końca nie wierzy w ujęcia – doprecyzowane, wykalkulowane. Źle się czuję w matematyce, czuję się zbyt wykoncypowany, związany. Bardzo odpowiadał mi system pracy reżysera filmu Leszka Dawida, który robił próby na włączonej kamerze. Ciekawsze często okazywało się to, co wydarzało się między ujęciami. Udział w „Ki” to była najtrudniejsza rola, bo na odsłoniętej gardzie. Latać z bejsbolem i bić po głowie jest łatwe, bo przykuwa uwagę, widzowie to lubią. Zagrać uczucie – a człowiek w uczuciu jest słaby i mało atrakcyjny – to jest potrzebne i ciekawe doświadczenie.

Plakat nie kłamał, nie polubiłam tytułowej Ki, ale szanuję twoją postać. Mikołaj nie mizdrzy się do dziewczyny, do miłości, do publiczności.

Pamiętam, że według scenariusza Mikołaj i Ki po jednej ze scen lądowali w łóżku. Powiedziałem do reżysera, że mierzi mnie to bardzo. Przyznałem, że nie wyobrażam sobie takiej sytuacji, dla mnie to jest zbyt banalne i żenujące. To, że ludzie idą z sobą do łóżka moim zdaniem w ogóle nie jest ciekawe – istotne jest to, że można nie wylądować w łóżku, a jest cały czas przyciąganie. To jest fascynujące. Uwielbiam filmy z Clintem Eastwoodem, na przykład „Co się wydarzyło w Madison County”. Nie ma seksu, a czujesz napięcie. Jakie to jest kino!

Nie trzeba pokazywać dupy.

W ogóle! Śmiem twierdzić, że miłość można i należy pokazać bez dupy. Wtedy to jest kręcące. Tyle że trzeba znaleźć na to jakiś sposób, a to wymaga czasu, pomysłu, wytrwałości. Bardzo ciężko o prawdę – znów do niej powrócę – którą można by złapać widza.

Słowo to podstawa?

Tekst to fundament. Niestety najczęściej – przepraszam za wyrażenie – my po prostu pieprzymy z tych naszych ról. Wypowiadamy o ważnych w gruncie rzeczy sprawach dość banalne i żenujące słowa. Miałkość tekstów, którymi operujemy w polskim współczesnym kinie i teatrze, jest zatrważająca. Zniknęła wielka literatura i nie mówię o tej romantycznej. Powstają kolejne wersje uwspółcześnionych Dostojewskich, a my zajmujemy się dyrdymałami, bo myślimy lub chcemy myśleć, że widz jest tak głupi, że trzeba mu łopatami wciskać różnego rodzaju kity. Brak mądrych, autentycznych tekstów.

Ile razy miałeś tak, że czytałeś scenariusz i w ekscytacji myślałeś: ja pierdolę!?

Wiele razy. A potem w kinie: ja pierdolę... też wiele razy. Bywa tak, że tekst jest świetny, a potem coś nie hula na ekranie. I odwrotnie, bywa, że bierzesz w czymś udział bez ekscytacji, a potem przecierasz oczy ze zdumienia.

A co robisz, gdy czujesz fałsz wypowiadanego tekstu? Walczysz czy się poddajesz?

Często nie da się już nic zrobić. Nie można już wyskoczyć z tego tramwaju, trzeba jechać do końca. Czasem zaboli, ale to jest wpisane w nasze wybory – wtedy należy zadać sobie pytanie, dlaczego zabolało. Na co liczyłeś? – mogłem siebie spytać kilka razy. Wiesz, jestem aktorem, który chce się uczyć, jeść z różnych misek. W tym zawodzie musisz kilka razy się przewrócić, nie każda rola może być na miarę Orła. Trzeba umieć wstać, otrzepać się i ruszyć dalej.

Aktor polski żałuje czasami, że nie urodził się na Zachodzie – miałby łatwiej, lepiej, możliwości byłyby większe?

Aktor polski miałby przesrane, gdyby urodził się na Zachodzie. Musielibyśmy stać w ogonku po trzecioplanową rolę, latać z castingu na casting metrem, często w wypożyczonym kostiumie, pełnej charakteryzacji i gotowości z rolą wykutą na blachę. Nie bylibyśmy też rozpieszczeni serialikami i ciepłymi posadkami, a prasa brukowa nie pisałaby o nas „nasze kochane gwiazdy”. Musielibyśmy bardzo ciężko zasuwać, żeby się przebić, pół biedy, gdybyśmy mogli się z tego utrzymać i nie musielibyśmy dorabiać na boku jako kelnerzy na przykład. W Polsce aktorzy są rozpuszczeni jak dziadowskie bicze, w dupach nam się poprzewracało. Możliwości są dość duże, a ludziom z potencjałem niewiele się chce, nikt niczego ponad normę od nas nie wymaga. W kinie brakuje nam odważnych producentów z inicjatywą, gubi nas też pycha i brak zespołowości. Dziś reżyser prócz podstawowej funkcji jest też autorem scenariusza, sam później obsadza, montuje, dystrybuuje i produkuje. To jest dramat. Chciałbym, by powstało coś na kształt zespołów filmowych, uważam, że każdy człowiek – artysta też – potrzebuje więzi międzyludzkich, autorytetów, głosów wsparcia i krytyki. Dlatego tak trudno jest nam dziś zrobić film, spektakl, który zainteresowałby trzydziesto- i czterdziestolatków.

Po sobie ocenisz?

Tak. Dużo dziś oglądamy, jeździmy, smakujemy. Dostęp do wiedzy jest szybki i łatwy. Jesteśmy na bieżąco, trudno nas czymś zaskoczyć. Nie oszukasz widza formą, dlatego praktycznie nie powstaje u nas kino gatunkowe, przestaliśmy już na szczęście oszukiwać się w tym temacie. Wierzę, że można wciąż zrobić coś niepowtarzalnego, ale trzeba mówić swoim językiem w ważnej sprawie. Udowadniają to Smarzowski, Koterski, Jarzyna i Warlikowski. Nie ściemniają i nie podrabiają, udało im się zbudować swoją publiczność. Więc jeśli o czymś marzę, to nie o Oscarze, raczej o tym, by polskie kino znów było obecne na prestiżowych, międzynarodowych festiwalach, by było ważnym głosem.

Ostatnio zagrałeś w filmie „Pani z przedszkola” Marcina Krzyształowicza, który zasłynął dwa lata temu świetną „Obławą”.

To zupełnie inna propozycja, jeśli chodzi o konwencję, temat, sposób narracji. Trzeba mieć odwagę, by pójść w nowym filmowo kierunku, nie powielać sukcesu sprzed lat. „Pani...” to filmowa podróż w przeszłość, w odległą, choć wciąż bliską Polskę, modę, obyczaje. Według mnie mogło być jeszcze bardziej absurdalnie, ale to wspomnienia reżysera. Gram ojca głównego bohatera. Chciałem, by to była postać, w której można rozpoznać własnego tatę. Takiego, z którym można się pośmiać, pożartować, czasami trzeba się jednak pokłócić, a czasem wręcz zawstydzić tym, co mówi.

Wszystko się zgadza, twój bohater lubi latawce i kluby swingersów.

To fundament jego zainteresowań i tylko pozornie może się wydawać, że między tymi dwoma filarami życia istnieje rozjazd.