-Jest moją ambicją, by studenci wychodzący z Akademii Teatralnej w Warszawie, bez trudu znajdowali pracę, wyposażyć w takie umiejętności, by posiadanie naszego dyplomu otwierało im wszystkie drzwi. Wojciech Malajkat o pierwszym roku na stanowisku rektora AT, o odczarowaniu teatru Syrena oraz o Międzynarodowym Festiwalu Szkół Teatralnych w rozmowie z gazetaprawna.pl.

Czy prezydent Trump Panu odpisał?
Jeszcze nie i nie sądzę, żeby się bardzo do tego kwapił. Ma tyle pilnych rzeczy do załatwienia. Wiem, że ta wizyta była ważna i potrzebna, ale ze względu na jej wymagającą organizację my naprawdę mieliśmy problem. Na iTSelF przyjechało sporo osób, musiały jakoś dotrzeć na Miodową. Obcokrajowcom, których gościmy na Międzynarodowym Festiwalu Szkół Teatralnych przysporzyło to kłopotów.

Dlaczego Pan napisał list otwarty?
Chciałem zwrócić uwagę na ważne konsekwencje, jakie wiążą się z tą wizytą. Podkreślam raz jeszcze: istotną i potrzebną. Jednak podczas festiwalu, który jest już ważnym i rozpoznawalnym wydarzeniem w skali międzynarodowej, także budujemy wizerunek Polski i polskiej kultury. Ciężko na to pracujemy i z szacunku dla pracy wielu ludzi z uczelni artystycznych, z troski o pieniądze polskich podatników, które także zostały zainwestowane w festiwal, zwracałem uwagę na trudności. Poza tym nie ukrywam, chcę przypomnieć o istnieniu Akademii Teatralnej , uświadomić niektórym, że się staramy i wykonujemy ciężką i dobrą robotę.

W tym roku na iTSelF przyjechały zespoły z bardzo odległych krajów, nie tylko geograficznie, ale i kulturowo. Co ciekawego od strony dydaktycznej znajduje Pan, jako rektor AT, w ich spektaklach.
Interesują mnie obie perspektywy: i kulturowa, i dydaktyczna. Jeśli przyjeżdżają przyszli aktorzy z Peru, Iranu, Izraela, Finlandii, to nie tylko przywożą nowe metody dydaktyczne, ale także tematy, którymi sztuka na świecie żyje i o których chce mówić. Na półmetku festiwalu zauważam też pewną różnicę w ich grze w stosunku do naszej szkoły, ale jest za wcześnie, by wyciągać wnioski.

Co Pana uderzyło?
Powiedziałbym tak: niektóre grupy grały bezkosztowo, czyli zupełnie inaczej niż ja wymagam od moich studentów. Interesuje mnie, żeby praca nad rolą ich kosztowała, żeby sięgali głęboko w siebie. To się wiąże z pracą fizyczną i psychiczną.

Na festiwalu pokazują swoje spektakle także polskie szkoły teatralne. I to aż cztery.
I to jest nowość. Chcemy pokazać grupom z zagranicy inne nasze sceny. A że są to tak różne przedstawienia, utrzymane w różnych stylistykach, różnym językiem teatralnym opowiedziane, więc zdecydowaliśmy się na takie rozwiązanie.

Czy te ośrodki bardzo różnie uczą aktorstwa?
W Polsce mamy raczej dość jednorodny styl pracy i program, ale każda szkoła ma swój charakter, swoje tajemnice. I na tym polega ich wartość.

Kończy się pierwszy rok Akademii Teatralnej z Panem jako jej rektorem. Co umieściłby Pan po stronie „ma”?
Zapał.

Pana?
Wzajemny. Mój, współpracowników, studentów. Z nowym otwarciem weszła do szkoły nowa siła. Nie mówię, że jej nie było, ale jest inna , a przede wszystkim moja. To taki rodzaj energii i poczucia, że to uczestniczymy we wspólnym zadaniu. Udaje mi się też tworzyć zespół.

Wykładowców?
I studentów. To ważny element mojego zespołu.

„Akademia” w nazwie uczelni zobowiązuje? To o czym Pan mówi, to niemal bezpośrednie odwołanie się do tradycji gaju Akademosa, w którym było miejsce na dyskusje i ścieranie się poglądów.
Tak, zdecydowanie. Zwłaszcza, że rzecz dotyczy sztuki, która z natury powinna prowokować. Mój wykład inauguracyjny w październiku ubiegłego roku był zachętą, by opuścić komfort i bezpieczną strefę, w której jest co prawda łatwo, ale za to banalnie.

Pana mistrz, Jerzy Grzegorzewski, był wrogiem rutyny, więc rozumiem, dlaczego jest Panu bliskie to podejście, ale takie instytucje jak szkoły często poddają się rutynie.
Nie rozumiem dlaczego Akademia Teatralna miałaby się kojarzyć z rutyną. A ponieważ nie rozumiem, to staram się realizować zupełnie inny model.

Pytam, bo zdarzyło mi się słyszeć relacje studentów, którym trafiali się wykładowcy od dawna niemający kontaktu ze sceną czy z pracą przed kamerą. Trudno się dziwić, że się na to skarżyli.
Moją ambicją jest, by w szkole uczyli ludzie, którzy mają praktykę i czynnie uprawiają zawód. I teraz już prawie we wszystkich przypadkach tak właśnie jest w AT. Nie ukrywam, że ten rok był po to, by przewietrzyć program (wejdzie w nowym roku akademickim) oraz po to, by dokonać zmian kadrowych. To był duży i trudny ruch, ale ważny. Z rektorem Domalikiem jesteśmy teraz najstarsi we władzach szkolnych.

Kto zasili grono wykładowców od października?
Iza Kuna, Piotr Głowacki. Już współpracuje z AT Cezary Kosiński.

A na czym polegało wietrzenie programu?
Przede wszystkim wprowadziłem tzw. pakietowanie. Bardzo mi zależało, żeby nie studiować osobno; np. dykcji osobno, impostacji osobno, bo kiedy potem te umiejętności miały się spotkać na scenie, to się nie spotykały. Nie jest to tylko kwestia zmiany nazwy przedmiotu, ale metody i świadomości czego chcemy nauczyć. Ponadto od nowego roku akademickiego, studenci, którzy będą chcieli uczęszczać na zajęcia z piosenki przez trzy lata, będą mieć taką możliwość, ale dla tych, którzy czują, że nie jest to ich środowisko naturalne, po drugim roku będą do wyboru inne przedmioty. Pojawią się też warsztaty z improwizacji, castingu; już prowadzimy zajęcia z dubbingu i z pracy w radiu.

Oferta skrojona pod realia rynkowe.
Tak, jest moją ambicją, by studenci wychodzący z Akademii , bez trudu znajdowali pracę. Chcemy ich wyposażyć w takie umiejętności, by posiadanie dyplomu AT w Warszawie otwierało im wszystkie drzwi.

Jaki ma być idealny absolwent AT?
Powinien umieć poruszać się w tych zakresach, o których wcześniej powiedziałem. Powinien świetnie śpiewać, tańczyć, nie powinien stracić głowy przed wielkim ekranem, podkładając głos pod kreskówki czy filmy. Dobrze by było, żeby doskonale czytał w radiu oraz rozumiał jaka jest różnica między graniem na scenie a przed kamerą. I jeszcze powinien być wysportowany, a to znaczy, że musi pływać, fechtować, jeździć konno i na nartach. O, to wszystko.

Judi Dench powiedziała niedawno z pewną goryczą, że młodzi aktorzy nie chcą korzystać z doświadczeń swoich starszych kolegów po fachu. Ma Pan podobne spostrzeżenia?
Nie. Sądzę, że nie ma potrzeby sięgać do gustu, stylu i sposobu grania Szekspira z teatru XIX czy XX wieku. Najlepsze jest aktorstwo uwspółcześniane, a to czy będziemy ubrani w rajtuzy i kryzę to inna sprawa; nawet fajnie się tak czasem przebrać. Wydaje mi się, że nie ma różnicy czy gramy Strindberga, Czechowa, czy Moliera. Jest oczywiście różnica konwencji, ale grać powinno się współcześnie. Dlatego w Akademii uczymy i Wyrypajewem, i Czechowem, i Witkacym, bo to świetni autorzy. A jeszcze dodam, że u nas każde zajęcia to realizacja programu autorskiego.

Nie ma sztywnego kanonu?
Kanonem jest nasze przekonanie, że aktor musi mieć dobrą dykcję, wymowę, musi poprawnie oddychać, natomiast umiejętności analizy i interpretacji tekstu studenci uczą się za każdym razem z kimś innym, kto jest autorem konkretnego kursu. Ja na przykład prowadzę kurs związany z teatrem Grzegorzewskiego, starając się przekazać jego wrażliwość. Każdy ma swojego mistrza, na którym się wychował, a autorskie programy są esencją tych doświadczeń. Takie życie czeka ich w teatrze.

Często trudne życie, bo nie wszyscy absolwenci radzą sobie potem na rynku, ale nie zmienia to faktu, że i tak na egzaminy przychodzą tłumy.
W tym roku rekordowo: ponad 1000 osób na 24 miejsca. Na jedno miejsce zdawało 50 osób.

A ile zwykle odpada po I roku?
W tym odpadło pięć osób, ale dajemy sobie zwykle szansę przez pierwsze dwa lata. Bywają jednak i takie roczniki, że w ciągu dwóch pierwszych lat odpada dwanaście osób.

Dlaczego przychodzą? Czym się kierują?
Czasem ich o to pytamy i odpowiedzi są bardzo różne. Niektórzy mówią, że nie wyobrażają sobie życia bez aktorstwa, niektórych ktoś namówił (tak było w moim przypadku), niektórzy uważają, że to świetny sposób na zrobienie dużych pieniędzy, niektórym się wydaje, że po prostu powinni być aktorami.

Co Pan mówi studentowi, który na drugim czy trzecim roku wygrał casting do serialu i chciałby w nim zagrać?
Wie Pani, to nie jest sytuacja hipotetyczna. Nic innego się tutaj nie dzieje; stale ktoś przychodzi i pyta, czy może wziąć udział w serialu. I bierze. Najbardziej pilnujemy studentów na I roku, bo jeszcze nic nie umieją i mogą sobie zrobić krzywdę źle dobranym zadaniem. Pójdą gdzieś , zagrają źle i nikt ich już potem nigdzie nie weźmie. Poza tym na I i II roku jest najwięcej zajęć, wiec siłą rzeczy bywa trudno. Ale już na wyższych latach pozwalamy oczywiście, bo bylibyśmy idiotami, gdybyśmy tego nie robili i zamykali im drogę do kariery. I zupełnie świadomie używam tu słowa kariera , bo przecież po to studenci do nas przyszli, żeby za jakiś czas robić kariery.

Nie ma tu żadnego zgrzytu?
Janusz Gajos zagrał Janka Kosa w „Czterech pancernych…” i jest wielkim aktorem. W niczym mu to nie przeszkodziło na scenie. To wszystko kwestia talentu.

W reklamie też mogliby zagrać?
Oczywiście. Sam brałem udział, i powtarzam - mimo że były wokół tego zdarzenia liczne kontrowersje - że hańbą jest kraść, a praca w reklamie, to po prostu praca.

Trzy lata temu rozmawialiśmy o Teatrze Syrena i Pana planach. Miał Pan odczarować Litewską …
I to mi się udało; mogę to powiedzieć z przekonaniem. W tej chwili grają tam m. in. aktorzy Teatru Narodowego, gościnie Wojciech Pszoniak, a repertuar zaczyna się od bajek, przez monodramy, musicale, komedie aż repertuar zdecydowanie bardziej wymagający, czyli „Czarodziejską Górę”.

„Nasze żony” to spektakl na zamknięcie tego rozdziału w Pana życiu zawodowym? Definitywnie kończy Pan z dyrektorowaniem Syrenie?
Tak, tym przedstawieniem chciałem pożegnać. I chyba fajnie wyszło.

Potwierdzam, wyszło bardzo dobrze. A drugie marzenie, które Pan miał a propos Syreny, to sprawić, by wizyta tam była poniedziałkowym teatrem TV.
Tak, mówiłem to z myślą o repertuarze. I to też się udało, mamy komplety.

Wie Pan już kto będzie nowym dyrektorem Syreny? Ma Pan jakieś obawy w związku z tym?
Podobno dyrektor jest już wybrany, ale nie znam jeszcze nazwiska. Oczywiście chciałbym, by objął je ktoś kto nie popsuje tego co zrobiłem, ale wśród kandydatów widziałem nazwiska, które pozwalają spać spokojnie.

Pióra nie wrócą?
Nie, to chyba byłoby głupie.

Procedura konkursowa to wg Pana dobre rozwiązanie?
Ja bym nigdy do konkursu nie stanął, przed laty zostałem polecony i zaakceptowany. Ale czy są lepsze modele?

Ten idealny nie jest, vide Kraków i Wrocław…
Nic na tym świecie nie jest idealne . Demokracja też nie jest, ale nie daj Boże żeby się skończyła. Póki są na świecie ludzie głupi i zawistni, niewrażliwi i bez wyobraźni to wszystko co powstanie mogą skrytykować.