„List z Warszawy” to próba opowiedzenia o relacjach polsko-żydowskich teraz i przed laty. Ważna, choć pewnie niedoskonała.
Media

Że musical nie musi być błahą rozrywką (choć może, czemu nie) wiemy przynajmniej od lat 60. XX, choćby dzięki antywojennemu „Hair” czy wielkiemu „Kabaretowi” z narodzinami faszystowskiego państwa w centrum perypetii bohaterów.

W „Liście z Warszawy”, który przez warszawską scenę przemknął przed pandemią (wtedy w Basenie Artystycznym), a teraz wrócił właściwie jako „druga premiera” w teatrze Palladium, najważniejsze są relacje polsko-żydowskie, a konkretnie współczesne problemy z jakąkolwiek wymianą myśli między Polakami a środowiskiem nowojorskich Żydów. To zastrzeżenie jest o tyle istotne, że środowisko to – rekrutujące się w dużej części z ocalałych Żydów niemieckich – formułuje wobec Polski ostre zarzuty. Podjąć się próby ich sprostowania – a ewidentnie taki jest cel – to co najmniej ryzykowne posunięcie. Gdyby pomysł wyszedł od „polskiej strony”, niechybnie spotkałby się z zarzutem upolitycznienia. Tyle że autorem „Listu z Warszawy” jest amerykański trębacz jazzowy i kompozytor Gary Guthman wspomagany przez Domana Nowakowskiego. On też odpowiada za muzyczną stronę warszawskiego spektaklu.

Piszę o tym tylko dlatego, że „Listu…” nie da się traktować wyłącznie w kategoriach artystycznych. To nie jest „miły wieczór w teatrze muzycznym”, tylko lekcja – trochę historii, trochę komunikacji. I jak to z takimi przedstawieniami bywa, nie udało się uniknąć przerysowań, jasnego stawiania tez, które chce się obronić. Dla mnie zbyt jasnej, zbyt wprost – bo już w warstwie tekstu – wyrażonej deklaracji: nie ma jednej prawdy, nie ma nawet dwóch, jeśli się naprawdę wsłuchać w drugiego człowieka, to pojawi się jeszcze trzecia. Wolałbym, żeby więcej pola zostawiono widzowi, ale rozumiem, dlaczego jest, jak jest.

Media

A jest tak: poszczególne postaci mają reprezentować postawy swoich grup, a poprzez konfrontację z „drugą stroną” (wcale nie tylko „polską” lub „żydowską”, bo i wewnątrz nie są one wcale jednorodne) zbliżyć się do tej „trzeciej prawdy”. Chciałoby się powiedzieć, że o „trudnej historii”, co jest stwierdzeniem tyle prawdziwym, ile wyświechtanym.

Kiedy więc ocalona z warszawskiego getta Sara dostaje list o prawie do spadku po wuju – jedynego ocalałego w getcie domu, jej córka (w tej roli Izabella Bukowska) wpada w szał. To ona reprezentuje typowe podejście żydowskich nowojorczyków: zapomnieć o Polsce, tym strasznym kraju, w którym Żydów spotkało samo zło. Wnukowi Sary Abeyowi (świetny wokalnie, bardzo dobry aktorsko Piotr Bajtlik), typowemu „nowojorskiemu prawnikowi” wydaje się, że wie o historii polsko-żydowskiej wszystko, a od matki odróżnia go pragmatyzm: dlaczego nie skorzystać z okazji i nie zarobić. W Warszawie spotyka dyrektora teatru usytuowanego w odziedziczonym przez Sarę budynku (Dariusz Kordek). Ten żyje polską opowieścią o bohaterskim narodzie zmagającym się z kolejnymi okupacjami i wpojoną jego pokoleniu postawą „zabici byli Polakami, nawet jeśli byli też Żydami”. Do tego dochodzi jego córka Alicja (Sasha Strunin), przedstawicielka młodych Polaków, którzy najchętniej poszliby po prostu dalej. Z tego spotkania musi się zrodzić albo utrwalenie stereotypów, albo zaczątek porozumienia. A że teza Guthmana i Nowakowskiego jest jasna, dochodzi oczywiście do tego drugiego.

Nośnikiem najważniejszej – ludzkiej i przy okazji zbiorowej – prawdy jest ocalała Sara. Ta sprzed lat, doświadczająca okropności wojny (Małgorzata Kozłowska) i – głównie – ta dzisiejsza, grana przez Agnieszkę Kurowską. To ona rozumie, że nie ma w tej historii tylko czerni i bieli, bo sama jej doświadczyła, a teraz na użytek swojej rodziny i widzów zaświadcza i wreszcie zaprowadza spokój.
Jest jeszcze wuj Mojsze (Piotr Cyrwus), a raczej jego wyobrażenie czy duch, który objawia się Abeyowi, gdy ten nocuje w starym domu. Zjawa explicite wykłada przesłanie: Polacy stracili ojczyznę, ale ją ocalili, a przed wojną żyło się tu Żydom raz lepiej, raz gorzej, ale to Polska była ich ojczyzną.

Niełatwo wtłoczyć taki zestaw idei w formę artystyczną. Muzyka ma przecież nie tylko ilustrować akcję czy nastroje, w musicalu jest też samodzielnym bytem. W „Liście…” jest dość różnorodna, nie nadużywa charakterystycznych motywów żydowskich. Mnie zabrakło oczywistego szlagieru (może poza finałem), ale są piękne, poruszające melodie (np. szabasowy song młodej Sary). Ze śpiewanych dialogów podobają mi się zwłaszcza te, w których wyrażane są emocje inne niż złość, np. zachwycający duet dojrzałej Sary z córką z II aktu. Bardzo dużo tu muzyki pulsującej szybkim rytmem, dość agresywnej, bo też i dramatycznych scen nie brakuje.

Z wykonaniem bywa różnie. Zachwycające momenty mają Sasha Strunin i Małgorzata Kozłowska, choć słuchane w dniu próby generalnej ich głosy zdradzały objawy zmęczenia. Są to jednak bez wątpienia wokalistki wysokiej próby. Od początku do końca świetny wokalnie jest Piotr Bajtlik, zachwyca precyzją, naturalnością i dopracowaniem dźwięku. Klasą samą w sobie jest Agnieszka Kurowska. Śpiewaczka znana głównie z operowych majstersztyków Mozarta i Rossiniego odnajduje się w do niedawna obcym sobie świecie muzycznym z równą swobodą co na musicalowej scenie i tworzy głęboko ludzką postać doświadczonej starszej pani.

Spektakl w reżyserii Natalii Kozłowskiej jest sprawny, ale nie ma nic wspólnego z rozmachem tradycyjnych musicalowych produkcji. Scenografia Pauliny Czernek jest funkcjonalna – te same przesuwane ściany, kanapa i stół odgrywają nowojorski apartament i warszawską kamienicę dziś oraz w 1943 r. Sądzę, że inscenizacyjnie materiał daje szansę na więcej.

Czy „List z Warszawy” zagości w stolicy na dobre? Myślę, że powinien, najchętniej w stałym miejscu, co pomogłoby mu się rozwinąć inscenizacyjnie, a wykonawcom okrzepnąć w rolach. Zasługuje na to i sam musical, i historia, którą opowiada.