Po ośmiu latach przerwy niemal 60-letni Billy Idol powraca z nową rockową płytą

Wciąż ma postawione blond włosy, nosi skórę i czaruje zawadiackim wyrazem twarzy. Czy jednak nadal pociąga rockowym szaleństwem, jakim raził w latach 80., śpiewając „White Wedding” albo „Rebel Yell”?

W wydanej właśnie autobiografii „Dancing with Myself” (od tytułu jednego z jego hitów) William Michael Albert Broad, czyli Billy Idol, wspomina, że w latach 80. i 90. towarzyszyło mu credo, które wyznawał Jim Morrison, a wcześniej brytyjscy romantycy poezji w osobach Samuela Taylora Coleridge’a i Williama Wordswortha – żyj tak, jakby każdy dzień był twoim ostatnim. Tym hasłem kierował się jeszcze, zanim przeniósł się do Nowego Jorku (z Anglii do USA przyjechał, gdy miał dwa lata). Karierę zaczynał w kapelach Chelsea i Generation X. W 1981 roku wylądował w Nowym Jorku i rozpoczął karierę solową. Jak wspomina w autobiografii, miał wtedy jedynie gitarę i walizkę z kurtką w stylu Elvisa Presleya.

To wystarczyło, by rok później zadebiutować solowym albumem „Billy Idol”. Krążek w Stanach pokrył się złotem. Znalazły się na nim takie hity, jak: „White Wedding”, „Hot in the City” i „Dancing with Myself”. Album pokazywał dwie natury Idola, które opisać można – ponownie odwołując się do autobiografii – jako ciemną i jasną, buntownika i świętego, maniaka seksualnego i mnicha, poety i księdza. Taki też był na kolejnych krążkach. „Rebel Yell” z 1983 roku z przebojami „Rebel Yell” oraz „Eyes without a Face” (ponad dwa miliony sprzedanych płyt w Stanach), „Whiplash Smile” i „Charmed Life” (obie po milionie sprzedanych egzemplarzy). Gorzej było z późniejszymi krążkami „Cyberpunk” i „Devil’s Playground”, które nawet w połowie nie powtórzyły sukcesu poprzedników. Potem Idol zwolnił tempo. Pojawiał się w telewizji, dawał koncerty, ale nowego materiału nie pokazał przez kolejne osiem lat. Aż do teraz.

Krążek „Kings & Queens of the Underground” nagrał wraz ze swoim stałym współpracownikiem, znakomitym gitarzystą Steve’em Stevensem, który ma za sobą grę chociażby na „Bad” Michaela Jacksona. Krążek wyprodukowali Greg Kurstin oraz Trevor Horn, którzy pracowali z Lily Allen, Sią, Laną Del Rey, Paulem McCartneyem, Pet Shop Boys i Johnem Legendem. Materiał brzmi świetnie, szczególnie w momentach, kiedy Idol pokazuje rockowy pazur. W „Postcard from the Past” (z motywem żywcem wyjętym z „White Wedding”), „Can’t Break Me Down”, „Whiskey and Pills” śpiewa, jakby chciał głosem doprowadzić do wybuchu jądrowego. Jest na „Kings & Queens of the Underground” też kilka przykładów na pozór szybkich numerów, które Idol swoim delikatnym wokalem zamienia w romantyczne opowieści: „Bitter Pill”, „One Breath Away”. Są również klasyczne ballady pokazujące łagodną naturę Billy’ego – „Love and Glory”. W nich królują co prawda banalne teksty, ale Idol potrafi je wyśpiewać na luzie, którym odejmuje im zbędny patos.

Trwa ładowanie wpisu

Co prawda daleko tym numerom do piosenek, jakie nagrywał w latach 80., ale też „Kings & Queens of the Underground” jest dużo lepsze niż jego trzy ostatnie krążki. Billy Idol nie zmienił swojego emploi rockowego zadziory z delikatnym sercem. Może tylko trochę jego sterczące włosy pokryły się siwizną.

Billy Idol | Kings & Queens of the Underground | Mystic | Recenzja: Wojciech Przylipiak | Ocena: 4 / 6