Niektórzy już spostrzegli to, co od zawsze wiedzieli sportowcy: trzeba mieć plan B albo nawet X.
Dziennik Gazeta Prawna
Żyjemy w czasach, w których nic nie jest pewne. W epoce galopujących zmian w pop kulturze, mediów społecznościowych i zacierania się granic między światem realnym a wirtualnym coraz trudniej powielać sprawdzone wzorce. Wielu twórców postanowiło wyprzedzić cios z rynku. Budują od nowa wizerunek, wcielają w życie nieznane scenariusze. Nie chcą być tylko aktorami lub muzykami. Kiedyś takie metamorfozy budziły zdumienie. A dziś? Beyoncé nie tylko śpiewa, ma też własny dom mody i produkuje perfumy. Jej mąż Jay Z jest właścicielem popularnego serwisu streamingowego Tidal. Zmianom poddają się zarówno dość młode gwiazdy (amerykańska raperka Nicky Minaj w wieku 37 lat ogłosiła zakończenie kariery muzycznej, nie rezygnując jednak z aktorstwa oraz bycia modelką), jak i weterani show-biznesu (Keanu Reeves postanowił zostać wydawcą książek).
Polscy artyści także testują nowe możliwości. Czesław Mozil stworzył markę ubrań dziecięcych Czesiociuch. Marek Kondrat od dawna nie gra w filmach, tylko dogląda swojego biznesu – sklepu z winami. Agnieszka Chylińska po rozstaniu z grupą O.N.A. została jurorką programów talent show i autorką opowiadań dla dzieci, a Katarzyna Nosowska, po zawieszeniu działalności przez zespół Hey, znana jest teraz jako influencerka z Instagrama.
Wyłaniają się z tych działań dwa modele. Pierwszy: dywersyfikacja działalności, kiedy dziś, w obliczu nadpodaży płyt, filmów i książek miłość do idola bywa sezonowa. Drugi każe się na nowo określić.

Wiele zadań, jeden cel

Mamy silną presję na wielozadaniowość. Powstają na ten temat nie tylko poradniki, lecz także albumy muzyczne, jak płyta o tym właśnie tytule – „Multitasking” – Kuby Więcka, cenionego jazzmana młodego pokolenia. Artysta, zwłaszcza jazzowy, czyli zwykle odległy od radiowo -telewizyjnego mainstreamu, to doskonały przykład kogoś, kto musi chwytać w życiu kilka srok za ogon, aby powiązać koniec z końcem. Występuje sporadycznie, nie zapełnia hal ani stadionów, nie ma go na popularnych letnich festiwalach, gdzie króluje muzyka bardziej zrozumiała dla masowej publiczności. Skoro z samej muzyki nie sposób wyżyć, trzeba imać się dodatkowych zajęć, np. udzielając lekcji gry na instrumencie.
Artystą, który spróbował w życiu już chyba wszystkiego, jest Bartosz Sosnowski. Jemu też daleko do dającego dostęp do fruktów świata celebrytów. Cóż, ktoś, kto układa piosenki bluesowe czy country, zwykle nie gości na listach przebojów, toteż trudniej mu zawojować rynek koncertowy, który promuje widowiskowy pop, względnie uładzony hip-hop. Sosnowski zadebiutował dwa lata temu płytą „The Hand Luggage Studio”. Tytuł jest aluzją warunków, w jakich powstał album – a powstał w przenośnym studiu nagrań mieszczącym się do torby podróżniczej. Piosenkarz rejestrował debiutancki materiał na raty – zostawał po godzinach w sklepie muzycznym, gdzie pracował, i na zapleczu komponował nocami piosenki. Nie rozstawał się z gitarą, kiedy co chwila zmieniał pracę – budował oczka wodne w ogrodach, był bileterem w Łazienkach, dźwigał towar w magazynie sklepu meblowego. Równolegle dawał koncerty, a zarobione pieniądze inwestował w nową muzykę. Wielozadaniowość pomogła wygospodarować z prozy życia trochę czasu na poezję, czyli pasję.
Chyba najsłynniejszym polskim muzykiem, który uprawia więcej niż jeden zawód, jest Kuba Sienkiewicz – lider Elektrycznych Gitar. Od 30 lat udziela się jako profesjonalny artysta estradowy, ma na koncie wiele przebojów, płyt i tras koncertowych, a w drugim życiu zawodowym jest lekarzem neurologiem ze stopniem naukowym doktora. Fanów rozbawia humorystycznymi piosenkami, pacjentom z zaburzeniami ruchowymi pomaga w leczeniu. Jak to pogodzić?
– To są inne światy, chociaż zachodzą pewne podobieństwa – odpowiada Sienkiewicz. – W muzyce ważna jest improwizacja, ale w sztuce lekarskiej też. Poza tym zetknięcie z publicznością i akceptacja, którą natychmiast daje widownia (bo po każdej piosence jest nagroda w postaci oklasków), były mi potrzebne. Ale medycyna również daje dużo powodów do satysfakcji. Kiedy pacjent przychodzi na wizytę kontrolną zadowolony z leczenia, też odczuwam psychiczną ulgę. No i mam w obu zawodach kontakt z ludźmi. Najwyraźniej jestem uzależniony od ludzi.
Praktyka lekarska inspiruje czasem Sienkiewicza do pisania piosenek. Po tym, jak podczas jednego dyżuru w pogotowiu lekarz-piosenkarz pięć razy jechał na wizytę domową do martwego pacjenta, powstał utwór… „Spokój grabarza”. Swoją wielozadaniowość zawodową lider Elektrycznych Gitar nazywa ucieczką od rzeczywistości. Kiedy jego życie zapowiadało się w sposób przewidywalny i uporządkowany, pojawiły się zespół, estrada i cały ten rock and roll. Sienkiewicz odłożył na bok działalność dydaktyczną i naukową. I uciekł do czegoś, co wydawało się wtedy zajęciem nierealnym, nie z tego świata. W końcu rzeczywistość go dogoniła i teraz dzieli czas między wizyty i koncerty.

Od aktora do kuriera

Wielozadaniowość ma mimo wszystko pozytywny wydźwięk. Dowodzi zaradności, przedsiębiorczości i chociaż czasami to warunki bytowe zmuszają do podejmowania kilku prac naraz, zwykle utożsamiana jest z komfortem decydowania, czyli wolnym wyborem. Przebranżowieniu częściej towarzyszy presja, niepewność zawodowa, rynkowy przymus i brak zapotrzebowania na nasze usługi.
Marcin Januszewski, aktor, piosenkarz, współpracujący z kilkoma stołecznymi teatrami, poinformował znajomych artystów, że nie ma zamiaru czekać, aż w związku z epidemią wyląduje na bezrobociu. Zatrudnił się jako kurier. Codziennie w godz. 6–19 rozwozi paczki. Jest trudno, ale nie narzeka. „To nie jest tak, że wcześniej żyłem z głową w chmurach i zarabiałem bajońskie sumy na klepaniu wierszyków, śpiewaniu pioseneczek i nie miałem pojęcia, jak wygląda praca większości obywateli (…). Pracowałem w sumie już kiedyś na zmywaku, więc znam zapach pieniądza 8 zł za godzinę. Czas naprawdę wziąć się do roboty, ludziska, znaleźć w sobie siłę, zahartować się w tej sytuacji” – napisał Januszewski na Facebooku.
Doktor Ewie Jarczewskiej-Gerc, psycholog społecznej z Uniwersytetu SWPS, przypomina się casus pewnego rentiera, który dorobił się na rynku mieszkaniowym, a później zaczął robić w życiu różne rzeczy, nie dla pieniędzy, ale dla zrozumienia, jak to jest pracować w kwiaciarni czy być ulicznym grajkiem, który zbiera pieniądze do kapelusza. O ile ten człowiek próbował nowych wyzwań w celu wyłącznie poznawczym, o tyle wielu artystów czy sportowców będzie zmuszonych przekwalifikować się z pobudek czysto ekonomicznych.
– Część osób z branży rozrywkowej, a dotyczy to zwłaszcza celebrytów, okazała się zbędna. Szczególnie tych, którzy zdobyli sławę na skandalach czy ładnym (rzecz gustu) wyglądzie. Ludzie nie potrzebują ich do życia w czasach pandemii. Gwiazdy estrady niewiele wnoszą teraz do ich codzienności, poza chwilowym oderwaniem się od przykrych tematów. Oczywiście inicjatywy typu Global Citizen (koncerty domowe takich gwiazd jak Annie Lennox czy The Rolling Stones) mają wartość w budowaniu łączności i solidarności mimo odległości fizycznej. Jednak część występów ma formę robienia w internecie show ze swojego życia, jak Madonna śpiewająca w wannie. W takich przypadkach jednak artyści głównie oczyszczają w ten sposób własne emocje. Nic więcej. Przykład Januszewskiego mówi o tym, co w psychologii określa się mianem uważności poznawczej. To zdolność do otwarcia się na świat, podejmowania nowych wyzwań, ciągłego doskonalenia. Tacy ludzie nie określają się społecznie i zawodowo na całe życie. Łatwiej im będzie przetrwać kryzys, ponieważ zrywają z tradycyjnym myśleniem, że jeśli ktoś się kształcił na aktora, nie może malować obrazów – mówi dr Jarczewska-Gerc.
Czytając relację Januszewskiego, ktoś powie: w tej branży to nic nowego. Artystą się przecież tylko bywa. Nawet nie ma przepisów uściślających, kto to taki (ciągle trwają prace nad ustawą o statusie artysty zawodowego). Dla wielu estrada to tylko przystanek w karierze, przesiadka lub trampolina do wspomnianego już świata celebrytów, gdzie sama obecność jest wartością rynkową.

Robić to samo, ale co innego

Tak właśnie poniekąd wygląda ścieżka zawodowa Rafała Brzozowskiego. Najpierw był wyczynowym sportowcem – uprawiał judo. Kiedy zdarzyła się poważna kontuzja kręgosłupa, postanowił definitywnie się przekwalifikować i wejść w branżę muzyczną, co było o tyle łatwiejsze, że miał już jako takie doświadczenie – wystąpił w „Szansie na sukces” i został wokalistą grupy Emigranci. – Uczyłem się od podstaw oddychania przeponą, a jako zapaśnik musiałem brać płytkie oddechy, czyli zupełnie na odwrót. Trzeba było się przestawić – tak wspominał tamten czas.
Później śpiewał w De Mono, nagrał płytę z Janem Borysewiczem, a po drodze przygotował debiutancki album, z którego pochodzi duży przebój „Tak blisko”. Piosenka zapewniła mu ogromną popularność i katapultowała do samego epicentrum show-biznesu. To było jego pięć minut. Kiedy był u szczytu popularności, zapytałem, jaki ma pomysł na długofalową przygodę z muzyką, odpowiedział:
– Ci, którzy mają własny repertuar i misterny plan działania, nie przegrają batalii o widza czy słuchacza. Czuwam nad swoją publicznością. Jeśli muzyka się obroni, artyście nie grozi zapomnienie.
Dziś jest już nie tyle piosenkarzem, ile „osobowością telewizyjną”, za co otrzymał nawet Telekamerę. Udziela się w programach talent show i prowadzi teleturnieje, a śpiewa tylko przy okazji.
Niedoszły fizyk, niespełniony lekarz, jeszcze nie do końca zrealizowany muzyk, za to doskonale znany dziennikarz. Można powiedzieć: specjalista od wywiadów z gwiazdami albo gwiazda wśród prowadzących programy typy talk-show, szczególnie popularne w telewizji w latach 90. Wojciech Jagielski – bo o nim mowa – zmian zawodowych w życiu się nie lęka, a przez te wszystkie lata często ich doświadczał. Mało kto pamięta, że zanim został gospodarzem kasowych programów „Wieczór z Wampirem” czy „Wieczór z Jagielskim”, jeszcze w latach 80. grał na perkusji w dwóch kapelach – Kontrola W. i Kosmetyki Mrs. Pinki – na festiwalach w Jarocinie. Sen o karierze muzyka przerwała transformacja ustrojowa. Lepiej było się przebranżowić.
– Miałem propozycję grania na perkusji w Kulcie – wspomina Jagielski. – Kazik jednak potrzebował muzyka codziennie na próbach, a na to nie miałem czasu, gdyż studiowałem. Chciałem zostać fizykiem, ale w końcu poszedłem na medycynę. Na studiach byłem postrzegany bardziej jako przyszły artysta, a nie lekarz, co się poniekąd potwierdziło, bo grając w pierwszym składzie Wilków, zrobiłem dyplom. Za chwilę przestałem być czynnym artystą, ponieważ na początku lat 90. przypadkowo zostałem dziennikarzem Radia Zet. Od 15 lat znowu gram na bębnach, choć nie rozstałem się z mediami. Człowiek robi to, do czego predestynują go naturalne zdolności. Albo inaczej: robi cały czas to samo, tylko inaczej to opakowuje. Albo jeszcze inaczej: w zasadzie nie jest ważne, co robi, ważne, jak ludzie to postrzegają; a ludzie zwykle widzą w człowieku kogoś innego, niż on w rzeczywistości próbuje być.
Jagielski zaistniał głównie jako facet od wywiadów. Przeprowadza je od 22 lat – jak mówi, tylko dlatego, że jest ciekawy swoich rozmówców. I pewnie będzie je robił do końca życia – tak miał podobno zawyrokować szef Superstacji, zanim zatrudnił Jagielskiego sześć lat temu. Ten jednak nie uważa się za dziennikarza (choć przez lata szefował redakcji muzycznej Radia Zet!), chętniej realizuje się w muzyce. Jest pomysłodawcą zespołu Poparzeni Kawą Trzy.
– Potrzebowałem wrócić do muzyki, bo jak człowiek gra na instrumencie, to uruchamia neurony i pobudza myślenie. Stanowimy na rynku ewenement, bo zespoły powstają na ogół w środowisku ludzi młodych i o takich samych poglądach, a my, zakładając kapelę, byliśmy w okolicach czterdziestki i mieliśmy całkiem inne zapatrywania na życie. Nasze utwory „Byłaś dla mnie wszystkim” czy „Kawałek do tańca” lecą na weselach, a na YouTubie doczekały się ponad 100 mln odtworzeń. Chciałem, aby Poparzeni zdobywali popularność na koncertach, a nie w radiu i telewizji dzięki dziennikarskim koneksjom. To się udało i mam z tego frajdę – wyznaje Jagielski.
Nie wyklucza kolejnych zmian. Obecnie studiuje podyplomowo seksuologię kliniczną na Uniwersytecie SWPS. Kto wie, może jeszcze nic straconego i w końcu zostanie lekarzem…

Plan B to za mało

W życiu każdego sportowca moment, kiedy trzeba powiedzieć „pas”, zwykle następuje na krótko przed czterdziestką. Do pobierania świadczeń emerytalnych (a te dla medalistów olimpijskich to niecałe 2,7 tys. zł) jeszcze daleko, więc trzeba siebie wymyśleć na nowo i znaleźć sobie miejsce na rynku pracy. Nie jest to łatwe zadanie, zwłaszcza że brakuje admiracji fanów, którzy nie potrafią sobie wyobrazić dawnego idola w innym wcieleniu. Można go porównać do wieloletniego pracownika korporacji, który nagle przekonał się, że nie jest niezastąpiony, bo firma ma na jego miejsce kilku lepszych (i młodszych) kandydatów.
– Kiedy schodziłem z bieżni lekkoatletycznej, miałem 36 lat i wszystko było dla mnie nowe – wspomina Robert Korzeniowski, czterokrotny złoty medalista olimpijski w chodzie. – Sportowcy mają jednak tę przewagę nad innymi, że mają czas zaplanować koniec kariery, który jest w ich życiu oczekiwaną zmianą. Na szczęście odchodziłem w poczuciu spełnienia, więc mogłem spokojnie projektować sobie przyszłość.
Minęło 16 lat, odkąd nie jest zawodowym sportowcem. W tym czasie był m.in. twórcą i pierwszym dyrektorem stacji TVP Sport, doradcą UEFA oraz szefem programu medycyny sportowej w Grupie LUX MED. Nadal jednak pracował tak, jakby przygotowywał się do kolejnych zawodów. Sportowcy są tego nauczeni, żyją w ciągłej zmianie i za każdym razem muszą się sprawdzać. Funkcjonują zadaniowo – od mistrzostw do mistrzostw, od igrzysk do igrzysk. Co by dziś doradził osobom, które z powodu koronawirusa stanęły nad zawodową przepaścią, nagle straciły pracę albo zbankrutowały, bo ich firmy utraciły płynność finansową? Przede wszystkim nie bać się zmiany; nie zatracić poczucia własnej wartości; pamiętać o dotychczasowych dokonaniach; i mieć świadomość, że od teraz czas na nową strategię. Żaden sukces nie trwa wiecznie. Spójrzmy choćby na piłkarzy: włoskie „catenaccio”, kolumbijskie „toque” czy hiszpańska „tiki-taka” to systemy gry, które były długo nieczytelne dla rywali, ale w końcu i one przestawały dawać gwarancję zwycięstwa. Co to oznacza? Trzeba grać inaczej, żeby wygrywać.
Korzeniowski podaje dwa przykłady z własnej kariery. Pierwszy to niespodziewana porażka na igrzyskach w Barcelonie w 1992 r. Pojechał w gronie faworytów, choć to był jego olimpijski debiut. Szedł po srebro, ale został zatrzymany 400 m przed metą i zdyskwalifikowany. Miał świadomość, że kilka popełnionych błędów nie zasługiwało na aż tak srogi wymiar kary, ale stało się. – Po drodze przyplątała mi się porażka na mistrzostwach świata. Nie mogłem wrócić do tego, co było. Akurat zmieniły się przepisy w chodzie. Postanowiłem zostać liderem tej dyscypliny w oparciu o nowe zasady. I na kolejnych igrzyskach, w Atlancie, zdobyłem złoto – opowiada.
Jest i druga przypowieść – o tym, że pycha kroczy przed upadkiem. Na mistrzostwa świata do Sewilli w 1999 r. Korzeniowski pojechał jak po swoje, opromieniony sukcesami. Ale znów został zdyskwalifikowany. Nawet nie spostrzegł, że konkurencja mu uciekła. A za rok były igrzyska w Sydney. Ponownie zmienił założenia. Pojechał z nastawieniem zdobycia dwóch złotych medali – na 20 i 50 km, choć sam kiedyś twierdził, że olimpijski dublet jest nieosiągalny. Poza nim i wąską grupą współpracowników nikt w to nie wierzył, bo to 50 km było jego koronnym dystansem. Z Australii wrócił z dwoma krążkami z najcenniejszego kruszcu. – Wiedziałem, że skoro przegrywam, alternatywny plan B też nie zadziała, bo jest przewidywalny dla rywali. Dlatego zastosowałem plan X, którego dotąd nie brałem pod uwagę. I teraz wiele osób, w obliczu pandemii, też musi tak postąpić. Najdziwniejsze pomysły na biznes, które przez myśl by nam nie przeszły, mogą okazać się kluczowe. Kto by przypuszczał, że telemedycyna na taką skalę jest możliwa albo że małe sklepy spożywcze mogą z powodzeniem dowozić zakupy pod wskazany adres? – mówi multimedalista.
Doradca Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) Ezekiel Emanuel przyznał, że duże wydarzenia muzyczne czy sportowe będą mogły wrócić w dotychczasowej formule najwcześniej jesienią 2021. Gdyby miało się to potwierdzić, będzie to oznaczać zapaść rynku imprez masowych. „Mam wrażenie, że świat się tak zmienia, że nikomu już nie będzie potrzebna działalność taka jak moja (…). Muzyka i instrumenty nie ratują życia w jakiś spektakularny sposób. Wiadomo – żyć z czegoś trzeba. Jestem zawodowym muzykiem. Jak dłużej będzie trwać taki zakaz wykonywania zawodu artysty, to muszę się zastanowić, kim będę w tym nowym świecie” – napisał na Facebooku Kamil Rogiński, muzyk ze sceny folkowej. – Jeśli nikt nie będzie chciał słuchać mojej muzyki, będę grał dla siebie. Czym zajmę się zawodowo? Tego nie wiem… – mówi.
Być może koronawirus tylko przyśpieszył proces, który i tak już się zaczął.
Robert Korzeniowski radzi: nie bać się zmiany; nie zatracić poczucia własnej wartości; pamiętać o dotychczasowych dokonaniach i mieć świadomość, że czas na nową strategię