Pod koniec ubiegłej dekady w redakcji, z którą byłem wówczas związany, ogłosiliśmy akcję: „Przemoc w pracy”. Chcieliśmy, by czytelnicy podzielili się doświadczeniami. Odzew był ogromny – akcja pokazała, że Polkom oraz Polakom nie jest dobrze w ich miejscach zatrudnienia, gdzie co dnia spędzają długie godziny.
Czytałem te listy. Były przejmujące, choć określenia jak „toksyczność”, „himpatia” czy „mobbing” pojawiały się w nich rzadko. Opowieści były subiektywne, ale nie miałem wrażenia, że to wydumane czy bezpodstawne oskarżenia przełożonych. Dziś – kilka lat później – temat przemocy w pracy nie jest nowy. Ujawniono kilka afer i aferek z molestowaniem czy mobbingiem w tle. Powstały precedensy, do których można się odwoływać. Poznaliśmy przypadki, na których da się przedyskutować granice między słusznym oburzeniem na folwarczne zarządzanie a wykorzystywaniem oskarżeń do załatwiania biurowych intryg czy porachunków.
Podczas czytania książki Kim Scott przypominały mi się tamte historie. I porównywałem je z opowieściami z książki. To przeszkadzało mi w lekturze „Toksycznego miejsca pracy”. Oczywiście Scott nie jest temu winna – napisała o amerykańskim rynku pracy. Ale przez to nie czułem prawdy i siły płynącej z tamtych listów. Nie zrozumcie mnie źle. Nie mówię, że Scott pisze bzdury. Albo że źle skonstruowała książkę. Jej poradnik radzenia sobie z przeróżnymi formami toksyczności w miejscu pracy może być przydatny. Namierza wiele ważnych problemów. Systematyzuje i porządkuje rzeczywistość mobbingu. Osobno zwraca się do różnych postaci tego dramatu: ofiar, świadków, szefów, nawet sprawców.
To wszystko byłoby jednak 100 razy mocniejsze i bardziej pomocne, gdyby rzecz nie była produktem z importu. Gdyby opisywała nasze doświadczenia i próby radzenia sobie z tym problemem. ©℗