200 lat temu nikt nie mówił o „dziennikarstwie danych”. Co nie znaczy, że go nie było. Jest coś bardzo pięknego w pierwszych nowoczesnych wizualizacjach Williama Playfaira czy Charlesa Minarda, które Łukasz Żyła pokazuje we wstępie swojej książki. Ta pierwsza (z 1765 r.) przedstawia bilans handlu między Anglią a krajami skandynawskimi. Ta druga pokazuje, jak topniały wojska Napoleona (w przeciwieństwie do otaczających ich śniegów) w czasie wyprawy na Rosję (powstała w 1869 r.). Patrząc na tamte wizualizacje, odnosi się wrażenie, że oto mapa i wykres danych ożyły i zaczynają się z odbiorcą komunikować. Wrażenie to nieobce będzie pewnie niejednemu koneserowi rzeźby czy malarstwa w najlepszym wydaniu.
Wizualizacje danych dawno wyrosły już z powijaków. To nie jest już żadna nowa moda, pieśń dalekiej przyszłości czy „następna duża rzecz”. Przeciwnie. Można mieć nawet w całej tej historii pewne poczucie przesytu. Bo „data storytelling” w mediach się upowszechnił. I jak to zwykle bywa z upowszechnieniem zjawiska czy trendu, tak i tu ilość nie przeszła w wielu przypadkach w jakość. Pływamy po morzu danych. Co ja mówię - po wielkim oceanie. Dziennikarstwa bez wizualizacji danych nie sposób już sobie w zasadzie wyobrazić.