Ciarki przechodzą po plecach, gdy Nicole Perlroth opisuje swoją wizytę w Kijowie w środku zimy 2019 r. Reporterka „New York Timesa” przyjechała do ukraińskiej stolicy w bardzo konkretnym celu. Chciała zobaczyć… wojenne zgliszcza. Tak, tak. To nie pomyłka. Bo wojna w Ukrainie już się rozegrała. I nie chodzi wcale o Donbas. To była cyberwojna. Pierwszy taki konflikt w dziejach świata, ale na pewno nie ostatni.
Ciarki przechodzą po plecach, gdy Nicole Perlroth opisuje swoją wizytę w Kijowie w środku zimy 2019 r. Reporterka „New York Timesa” przyjechała do ukraińskiej stolicy w bardzo konkretnym celu. Chciała zobaczyć… wojenne zgliszcza. Tak, tak. To nie pomyłka. Bo wojna w Ukrainie już się rozegrała. I nie chodzi wcale o Donbas. To była cyberwojna. Pierwszy taki konflikt w dziejach świata, ale na pewno nie ostatni.
Do pierwszego zmasowanego cyber uderzenia na Ukrainę doszło 23 grudnia 2015 r. Drugie miało miejsce niemal równo rok później. Trzecie przyszło 27 czerwca 2017 r. W wyniku tamtych ataków przestały na pewien czas działać ukraińskie sieci energetyczne, bankomaty i systemy e-mailowe. Zaatakowano komputery spółek farmaceutycznych i gigantów spedycyjnych. Koszty tamtych - obliczonych na wywołanie chaosu - ataków były liczone w dziesiątkach miliardów dolarów. To właśnie te cyberzgliszcza przyjechała oglądać autorka.
Perlroth w swojej książce nie poprzestaje na suchym odtworzeniu przebiegu wypadków. Swoją książkę pisała podobno przez osiem długich lat, a rozdział ukraiński to tylko jeden z kawałków dużo większej układanki. Bo ta opowieść ma swój bardzo konkretny początek. To 11 września 2001 r. i atak na World Trade Center. Elity polityczne w Waszyngtonie są zdania, że służby zawiodły, że można mu było zapobiec. W efekcie rozpoczyna się pamiętna „wojna z terroryzmem”. Ale tamta ofensywa zranionej i wściekłej Ameryki będzie się rozgrywać nie tylko na pustyniach Iraku czy Afganistanu. Jedna z jej mało znanych aren to właśnie cyberprzestrzeń. Rząd USA ściągnie z Doliny Krzemowej hakerów, programistów i komputerowych freaków i da im bardzo konkretny cel: stworzyć zestaw cybernetycznej broni masowego rażenia. Takiej, która pozwoli obezwładniać przeciwników, zanim odważą się ponownie uderzyć.
Ta ryzykowna gra będzie miała swoje skutki uboczne. Arsenał cyberbroni XXI w. szybko wycieknie na zewnątrz, a wrogowie i rywale Ameryki aż zatrą ręce z zadowolenia. W kolejnych latach Chiny czy Rosja stworzą swoje armie hakerów. Albo - jak to kiedyś ujął Władimir Putin - „nie będą przeszkadzać artystom cyberprzestrzeni w ich twórczej pasji”. W efekcie cała miniona dekada będzie stać pod znakiem groźnych wirusów i kodów na całym świecie. Wspomniane ataki na Ukrainę z lat 2015-2017 to dowód, że mówimy tu o zjawiskach realnych, że to nie baśń o żelaznym wilku.
Na tym nie koniec. Nicole Perlroth mówi w swojej książce otwartym tekstem: cybernetyczne Pearl Harbor jest tylko kwestią czasu. W 1941 r. Japończycy jednym śmiałym uderzeniem rozbili ogromną część amerykańskiej armii zgromadzonej w rejonie Pacyfiku. Teraz też czerwone światła ostrzegawcze już migają. Cyberatak na Amerykę albo jakąś inną część zachodniego świata nadejdzie. To pewne. A może ta I cyberwojna światowa już trwa?
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama