Rok po wyborach prezydenckich polscy dziennikarze wydają książkę o tym, jak reżim walczy z wolnymi mediami. DGP publikuje jej fragment.
Rok po wyborach prezydenckich polscy dziennikarze wydają książkę o tym, jak reżim walczy z wolnymi mediami. DGP publikuje jej fragment.
Rób, co chcesz, ale ten raport nie powinien zostać wydrukowany – oświadczył Alaksandr Łukaszenka cytowany we wspomnieniach Alaksandra Fiaduty. W 1994 r. Fiaduta był szefem wydziału informacji w prezydenckiej administracji, a gdy piszemy te słowa, siedzi w areszcie oskarżony o szykowanie puczu.
– Zacząłem tłumaczyć, że zostanie to odebrane jako naruszenie wolności słowa gwarantowanej przez konstytucję. Zaproponowałem, żeby wydrukować raport z dopisem „Publikacja na polecenie prezydenta Republiki Białorusi”, coś tam jeszcze mówiłem, ale prezydent był twardy – czytamy. – Ja swoich ludzi nie porzucam. Rób, jak umiesz, ale raport nie może zostać wydrukowany – uciął Łukaszenka i odjechał na lotnisko, by udać się z wizytą do Uzbekistanu.
Był 21 grudnia 1994 r. W drodze do Taszkentu Łukaszenka raczej nie skupiał się na relacjach z Uzbekistanem. Dzień wcześniej został zaatakowany bronią, dzięki której raptem w lipcu w błyskotliwy sposób wygrał wybory prezydenckie, pokonując przedstawiciela nomenklatury, premiera Wiaczasłaua Kiebicza.
Siarhiej Antonczyk, poseł prawicowego Białoruskiego Frontu Ludowego (BNF), z trybuny parlamentu oskarżył jego otoczenie o liczne przypadki korupcji. Łukaszenka przysłuchujący się obradom ukrył twarz w dłoniach. Ale i Antonczyk był daleki od triumfu. Sam bardzo ambitny, chciał, by raport był identyfikowany osobiście z nim, a nie z całą opozycją. Dlatego jego koledzy reagowali na rewelacje dość niemrawo, za to oskarżeni przez niego ludzie po kolei wychodzili na trybunę i deklarowali, że są gotowi podać się do dymisji. Władze dostały szansę, by zagrać w grę o złych bojarach i dobrym, nieświadomym ojcu narodu, w jakiego uwielbia wcielać się Łukaszenka. Pozostało zadbać, by o raporcie nie dowiedzieli się zwykli ludzie. W czasach przedinternetowych wystarczyło powstrzymać transmisję wystąpienia Antonczyka w telewizji i radiu – co się udało – i zablokować druk gazet.
Na wieczór 21 grudnia w administracji prezydenta zaplanowano noworoczne przyjęcie dla dyplomatów i przedstawicieli mediów. Byli na nim redaktorzy naczelni najważniejszych gazet, w tym Iosif Siaredzicz, kierujący „Narodną hazietą”. Fiaduta poprosił, by wstrzymać się z publikacją raportu Antonczyka, żeby dać czas na jego weryfikację, sugerując przy tym, że w przeciwnym razie mogą się narazić na pozwy o naruszenie dóbr osobistych. Siaredzicz zapytał, czy nie lepiej opublikować z komentarzem, że informacje posła BNF wymagają sprawdzenia.
– Zgodnie z prawem niczego nie mogę zabronić. Mogę tylko prosić. Bardzo bym nie chciał, żeby tak wyszło, że jutro rano wylecę (dzień po wylocie prezydenta miał dołączyć do niego w Uzbekistanie – red.), a wy wydrukujecie raport – odparł Fiaduta.
– Uznajmy, że się dogadaliśmy – westchnął któryś z redaktorów.
Jednak się nie dogadali. Na drugi i trzeci dzień kolejne państwowe gazety, włącznie z „Sowietską Biełorussiją”, której redakcja też miała na pieńku z Łukaszenką, wyszły z białymi plamami w miejscu, gdzie powinien zostać wydrukowany raport. 2 stycznia 1995 r., gdy urzędnicy wrócili po przerwie noworocznej do pracy, Fiaduta spotkał w prezydenckiej poczekalni szefa Biełaruskiego Domu Druku, największej państwowej drukarni, z którą współpracowały wszystkie gazety, tak państwowe, jak i prywatne.
– To co, Alaksandrze Iosifawiczu, kogo usuwamy? – zapytał Barys Kutawy, zgodnie z wersją przedstawioną przez Fiadutę w książce „Łukaszenko. Politiczeskaja biografija” (Łukaszenka. Biografia polityczna).
– Jak to, usuwamy? Mało panu, Barysie Alaksandrawiczu, jednego skandalu?
– Proszę spojrzeć. Oto lista tych gazet, które drukują się u nas w BDD. Widzi pan, cztery są wykreślone. To ON (podkr. Fiaduty) wykreślił. Powiedziano, że pan powinien wybrać kolejne cztery – odpowiedział Kutawy.
Ostatecznie zerwano kontrakty z 12 tytułami. Dla Fiaduty to było przekroczenie czerwonej linii, odszedł z administracji prezydenta i zbliżył się do opozycji. W administracji zastąpił go Uładzimir Zamiatalin, emerytowany wojskowy i były rzecznik Kiebicza, który szybko dał się poznać jako kat wolnej prasy. Część gazet musiała szukać droższych drukarni za granicą. Do tego doszły trudności z kolportażem, w którym monopolistą także było państwo. W efekcie wiele gazet upadło. Na stałe zrezygnowano z radiowej i telewizyjnej transmisji obrad parlamentu. „Sowietską Biełorussiję” przejęła administracja prezydenta.
Łukaszenka usunął też dekretem redaktorów naczelnych państwowych pism, w tym 18 marca 1995 r. kierownika redakcji „Narodnej haziety”. Formalnie za to, że dziennik wydrukował list przeciw referendum, poprzez które Łukaszenka chciał przywrócić status urzędowy językowi rosyjskiemu, a także zrezygnować z biało-czerwono-białej flagi i godła z Pogonią. Dekret był nielegalny, bo Siaredzicz podlegał Radzie Najwyższej, a nie prezydentowi. Ale posłowie, skłóceni i nierozumiejący powagi sytuacji, nie zdołali nawet przyjąć uchwały o nieuznaniu tej decyzji. Niebawem do gabinetu redaktora naczelnego weszło kilku smutnych panów w mundurach. Przyszli z owczarkiem niemieckim. Mimo że to była sobota, naczelny był w redakcji.
– Wręczyli mi dokument, że ponieważ opublikowaliśmy anonimowy tekst – chociaż on nie był anonimowy, tylko autor skorzystał z przysługującego mu prawa do podpisania się pseudonimem – zostaję zwolniony ze stanowiska – opowiada dziennikarz.
– Uratowałem Siaredzicza z tego legowiska nacjonalistów – komentował potem prezydent.
Gdy tylko wyprowadzili go z redakcji „Narodnej haziety”, zaczął wydawać nowe pismo, które nazwał „Narodnaja wola”. Tytuł szybko stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych niezależnych mediów w kraju. Łukaszenka mocno się starał, żeby i ta gazeta zniknęła z Białorusi, ale na razie udało mu się doprowadzić tylko do tego, że w 2020 r. przestała się ukazywać jej drukowana edycja – pismo nadal publikowane jest w internecie. W Mińsku niektórzy wskazują, że Siaredzicz pozostał na wolności tylko dlatego, że Łukaszenka zna go osobiście i być może szanuje, jak wielu innych, jako nestora dziennikarstwa.
– Łukaszenka to w przeciwieństwie do Siaredzicza człowiek pozbawiony zasad, ale trzeba przyznać, że zdarzały się sytuacje, w których coś tam mu się w głowie przebijało i robił pewne gesty, chyba intuicyjnie, wobec innych. Zwykle dotyczyło to znajomych z lat 90. Nie zdecydował się na przykład na delegalizację BNF – komentuje opozycyjny polityk Anatol Labiedźka.
– Ileż ja się nachodziłem po sądach przez te 26 lat, jak wydaję „Narodną wolę”. Był taki okres, że przez kilka miesięcy prawie z nich nie wychodziłem. Przeprowadzali u nas przeszukania, zabierali komputery i inny sprzęt redakcyjny. Wiele razy na ostrzu noża stawała kwestia, że będziemy musieli zamknąć gazetę – mówi Siaredzicz. I dodaje: – Nie ma mnie za co szanować, i to nie tylko prezydent. Ja po prostu od ponad 50 lat jestem dziennikarzem, a sam mam już 72 lata. Za to przecież represjonować mnie nie będą.
– Siaredzicz (jako poseł w latach 90. – red.) nie należał do tych, którzy zawsze kręcili się w pobliżu mikrofonu. Był aktorem drugiego planu, ale z tych, którzy w filmach czasem budują całą fabułę. Może dlatego, że był krytyczny wobec swoich zdolności oratorskich. Ale był bardzo mocny, kiedy trzeba było przygotować jakiś dokument, który miał trafić do ogółu. Praca z ołówkiem, a teraz z klawiaturą komputera to jego żywioł – wspomina Labiedźka. – Opozycja wykorzystywała go do negocjacji z komunistyczną nomenklaturą. On z tymi ludźmi, jakimiś sekretarzami komitetów rejonowych, umiał rozmawiać za filiżanką kawy czy kieliszkiem. To talent, bo np. lider BNF Zianon Pazniak tego zupełnie nie potrafił, dla niego wszystko było czarno-białe. Gdy trzeba było walczyć o brakujące głosy w fundamentalnych sprawach, choćby przyjęcia deklaracji o suwerenności Białorusi, wysyłaliśmy Siaredzicza. To człowiek potrafiący zawierać kompromisy, choć w konkretnych sytuacjach umiał też zająć bardzo zdecydowane stanowisko – dodaje.
Siaredzicz był wtedy bliski grupie skupionej wokół przywódcy parlamentu i państwa Stanisłaua Szuszkiewicza. Dlatego także „Narodnaja hazieta” była raczej przychylna przewodniczącemu Rady. A ponieważ głównym rywalem Szuszkiewicza był premier Kiebicz, chętnie udostępniała łamy młodemu posłowi Alaksandrowi Łukaszence, który ochoczo korzystał z okazji, by mówić o kolejnych odkrytych przez siebie aferach korupcyjnych w otoczeniu szefa rządu. Czasem realnych, częściej zupełnie dętych. Najgłośniejszy raport o łapówkach Łukaszenka ujawnił niemal dokładnie na rok przed raportem Antonczyka. To on utorował mu drogę do sukcesu wyborczego w aureoli odważnego bojownika walczącego z aferzystami. A po triumfie przyszedł czas na budowę autorytaryzmu, którego jednym z pierwszych elementów była rozprawa z mediami.
Gdy Łukaszenka konsolidował system, Siaredzicz skupiał się na budowie własnej, prywatnej gazety. Dla Labiedźki, który regularnie publikował na łamach „Narodnej woli”, fenomenem jest już to, że gazeta zdołała przetrwać, choć w ostatnich latach nie wychodziła jak kiedyś codziennie, ale dwa razy w tygodniu. W tym czasie większość białoruskich mediów była już pod kontrolą władzy – jeśli poświęcały czas i miejsce opozycji, to tylko po to, żeby ją oczernić.
Siaredzicz uznał, że w tej sytuacji „Narodnaja wola” powinna zapewniać opozycyjnym politykom trybunę, żeby wyborcy mieli szansę poznać ich nie tylko przez pryzmat propagandy. Opozycyjność „Narodnej woli” lubi natomiast podkreślać Łukaszenka. Wielokrotnie sugerował, że zdarza mu się czytywać „Narodną wolę”, a Siaredzicza nazywał „swoim starym przyjacielem”. I kazał wyciągać słuchaczom z tego wniosek, że na Białorusi panuje nieskrępowana wolność słowa, skoro takie „twierdze opozycyjności” są sprzedawane w kioskach. Z tym jednak różnie bywało. Władze traktują media w sposób demokratyczny – wszyscy mogą liczyć na podobny poziom represji i nacisków.
Ostatnio jego gazeta nie dostała żadnego oficjalnego ostrzeżenia. Ustało też w końcu ciąganie po sądach. Jak się okazało, była to tylko cisza przed burzą.
– Tym razem nie usuwali nas z żadnych list mediów, które można kolportować. Dyrektor Biełaruskiego Domu Druku poinformował nas po prostu, że nie mogą wydrukować kolejnego wydania, bo zepsuła im się prasa drukarska. I w związku z tym nie będą też mogli drukować nas w przyszłości. Od tamtego czasu, a minął prawie rok, powtarzają nam to samo: nie udało się zreperować prasy. Państwowe gazety jakoś są tam drukowane bez problemów. Równolegle Biełpoczta zerwała z nami umowę na dystrybucję prenumeraty. Potem okazało się, że w ten sam sposób potraktowano też inne niezależne gazety. Niezależna prasa przestała się ukazywać w wersji drukowanej – opowiada Siaredzicz.
Ale naczelny doskonale wiedział, co ma robić w tej sytuacji. W końcu to nie pierwszy raz.
– Podpisaliśmy umowę z drukarnią w Moskwie i przez kilka miesięcy przywoziliśmy egzemplarze z Rosji. Wszystko szło świetnie. Zorganizowaliśmy druk i dystrybucję. Wokół redakcji powstała ogromna sieć wolontariuszy, którzy nam pomagali. Do ludzi trafiał taki sam nakład, jaki mieliśmy przed tym, gdy zaczęli nam robić problemy. Przełamaliśmy blokadę – mówi.
Jednak 13 listopada 2020 r. do redakcji weszli nieznani dziennikarzom ludzie i oświadczyli, że zabierają cały przygotowany do dystrybucji nakład gazety.
– Moskiewska drukarnia poinformowała nas, że nie może dalej z nami współpracować, bo – jak się wyrażono – na nich też najechali. To oznacza, że rosyjskie władze działały na prośbę białoruskich władz lub służb specjalnych – tłumaczy Siaredzicz.
Wyglądało to na problem, który da się rozwiązać, bo w Moskwie jest sporo drukarni.
– Podpisaliśmy umowę z inną. Przesłaliśmy pieniądze za druk kolejnego numeru. Wysłaliśmy już nawet numer. I wtedy nas poinformowali, że muszą rozwiązać umowę, a pieniądze zwrócić – mówi Siaredzicz.
Jak zapowiada, gdy Białoruś stanie się normalnym, demokratycznym krajem, jego gazeta będzie się ukazywać zarówno w sieci, jak i na papierze. ©℗
Fragment książki „Partyzanci. Dziennikarze na celowniku Łukaszenki” pod redakcją Arlety Bojke i Michała Potockiego. Tytuł, śródtytuły oraz skróty pochodzą od redakcji
W poniedziałek 9 sierpnia przypada pierwsza rocznica sfałszowanych wyborów prezydenckich na Białorusi. Od roku przez ten kraj przetaczają się represje na niespotykaną dotychczas skalę. Reżim walczy z każdym przejawem niezależności. Likwiduje organizacje pozarządowe, prześladuje polityków, sportowców, aktywistów i biznesmenów. Szczególnie dotknięte są niezależne od władzy media, które mimo terroru wciąż próbują informować o tym, co się dzieje na Białorusi.
/>
Dziennikarze, pytani o to, jak można im pomóc, odpowiadają, że najważniejsze, by o nich nie zapominać i mówić, co się dzieje w ich kraju. Z tego założenia wyszło 29 dziennikarzy z różnych polskich redakcji, którzy odpowiedzieli na apel Arlety Bojke i wspólnymi siłami napisali książkę o tym, jak media na Białorusi usiłują przetrwać w warunkach pogłębiających się represji. Premiera książki „Partyzanci. Dziennikarze na celowniku Łukaszenki” odbędzie się 9 sierpnia. Składa się na nią 20 rozdziałów, w których przez pryzmat sylwetek najwybitniejszych białoruskich dziennikarzy opowiadamy o tym, co się dzieje w ich kraju. Wszyscy autorzy pracowali pro bono, a zyski ze sprzedaży książki zostaną przeznaczone na pomoc naszym kolegom z Białorusi. Pomóc może każdy poprzez zakup książki lub udział w zbiórce pieniędzy na stronie Pomagam.pl/partyzanci. ©℗
Michał Potocki
Reklama
Reklama