To nie jest biografia. To patchwork, kolaż. Zaspokaja - mam nadzieję - głód tych, którzy kochają Jerzego Pilcha, ale można go traktować jako opis doświadczenia pokolenia, które na przełomie XX i XXI wieku zachłysnęło się wolnością - mówi Witold Bereś, autor książki „Pilchu. Między Wiślną a Hożą”,

Polska Agencja Prasowa: Jak moglibyśmy określić formę, w jaką włożył pan swoją opowieść o Jerzym Pilchu?

Witold Bereś: Zwykle potrafię nazwać to, co piszę. Teraz jednak jestem szalenie dumny z tego, że trudno mi znaleźć określenie gatunkowe. Na pewno to nie jest biografia. To patchwork, kolaż, który składa się z wielu warstw. Zaspokaja - mam nadzieję - głód tych, którzy kochają Pilcha, gdyż przedrukowuję w niej jego nieznane teksty, wyciągnięte z archiwów takich gazet, jak „Student” czy „Echo Krakowa”. Są tu biograficzne opisy. No i są moje osobiste wspomnienia związane z Jerzym. Można je traktować szerzej jako opis doświadczenia pokolenia, które na przełomie XX i XXI wieku zachłysnęło się wolnością. Ważny wątek stanowią też eseje na temat twórczości Pilcha i jego poglądów. Jerzy całe życie mierzył się z Panem Bogiem. Tak jak wszyscy myślący ludzie zastanawiał się nad przemijaniem i tym, co po przemijaniu nastąpi.

PAP: Ważnymi tematami pisarza były też kobiety i alkohol. Czy znalazło się dla nich miejsce w „Pilchu. Między Wiślną a Hożą”?

W.B.: Powiedzieć, że problem kobiet go dotyczył, to nic nie powiedzieć. Podobnie jak problem uzależnienia od alkoholu. W przypadku Jerzego była to ucieczka przed bólem i obojętnością świata. Mówił żartem, cytując poważny esej Leszka Kołakowskiego „Obecność mitu”, że kobieta jest jednym z fenomenów zażegnywania obojętności świata. Niektórzy uciekają przed tą obojętnością w zarabianie pieniędzy, nabywanie różnych dóbr, jeżdżą do Afryki. On szukał schronienia w kobietach i alkoholu.

PAP: W pana książce jak mantra powracają rozdziały zatytułowane „21 gramów prywatności”. Pisząc o Pilchu, pisze pan też o sobie?

W.B.: Są dwie szkoły dziennikarstwa. Jedna mówi, że dziennikarz ma być nieobecny, przezroczysty. Ja się z nią nie zgadzam. Jeżeli dziennikarz wchodzi na Mount Everest, to mnie interesuje, jak to zrobił i co w trakcie tego myślał. W mojej książce staram się oddzielać te dwie narracje. W „21 gramach prywatności” ostentacyjnie piszę o sobie i o moich doświadczeniach, z których wiele dzieliliśmy z Jerzym. W pozostałej części narracji staram się pisać bezosobowo.

PAP: Ta prywatna narracja nie dotyczy tylko pana, ale całego waszego pokolenia, ludzi, którzy byli związani z „Tygodnikiem Powszechnym”.

W.B.: Zgadza się, to chłopacka książka, pokoleniowa historia facetów, którzy weszli w dorosłość, kiedy nadeszła wolna Polska. A zwiastowały ją różne przywiezione z Zachodu nowinki. Nie zapomnę jak do redakcji „Tygodnika Powszechnego” przyszedł Franciszek Blajda, stary AK-owiec, który miał chorą nogę, bo go w więzieniach stalinowskich katowali i z iskrami w oczach opowiadał: „Wyobraźcie sobie, szedłem ulicą Grodzką i zobaczyłem napis +Salon masażu+. Wstąpiłem tam zapytać, czy siedzące w nim panie wymasowałyby mi kolanko, bo mnie boli. Powiedziały, że wszystko mogą mi wymasować”. Myśmy ryknęli śmiechem, nie wiedząc, czy on skorzystał z tej propozycji czy nie. Ale zrozumieliśmy w tym momencie, że w Polsce w roku 1989 nastąpił prawdziwy przełom. Podobnie było z alkoholem. W „Tygodniku Powszechnym”, tak jak w innych zakładach pracy w czasach PRL-u, picie zaczynało się po 13, bo wtedy generał Jaruzelski zezwalał na otwarcie sklepów monopolowych. Kiedy przyszła wolna Polska, po wódkę można było biegać od rana, co dla nas było dużą zmianą, choć jakoś dziwnym trafem długo jeszcze trzymaliśmy się tej 13. Tym bardziej, że właśnie zniknęły Peweksy - informacja dla dzieci: sklepy nieróżniące się od dzisiejszego, powiedzmy, Lidla, tyle, że płacić trzeba było dolarami. Wcześniej wszyscy ważni goście przychodzili do redaktora naczelnego Jerzego Turowicza z luksusowymi, jak się nam wtedy wydawało, alkoholami z Pewexu. Kiedy przyszedłem do redakcji, w pokoju, w którym mnie posadzono, stała ich pełna szafka – Balantines, Johnny Walker. Ktoś pochopnie kazał mi jej pilnować. Jak można się domyślić, zawartość szybko wyparowała. I w tej sytuacji znowu przyszedł zachwyt wolnością, bo przecież mogłem pobiec do zwyczajnego monopolowego i uzupełnić braki.

PAP: Czy Pilch wyrażał równie entuzjastyczny zachwyt nad wolnością?

W.B.: Tak, i to nie tylko związany z dostępnością alkoholu. Powtarzał takie genialne zdanie, że wolność to jest możliwość wydrukowania dowolnej rzeczy na dowolnym papierze i to natychmiast. Bo on doskonale pamiętał czasy, w których nie mógł wydać swojej pierwszej książki i to nie z powodu cenzury, ale z powodu braku papieru. Ukazała się dopiero w wolnej Polsce, w miesięczniku „Twórczość”. On wpadał w zachwyt nad tym, że może wejść do księgarni, a na półkach leżały książki Sołżenicyna. Po jednej ich stronie były pisma z rozebranymi panienkami, a po drugiej niedostępne wcześniej rozprawy filozoficzne. Zachwycało go, że każdy może sięgnąć po to, co chce.

PAP: Pojawiliście się w „Tygodniku” w tym samym czasie. Od razu zaprzyjaźniliście się?

W.B.: Jerzy tak naprawdę był człowiekiem bardzo nieśmiałym, powściągliwym, no i starszym ode mnie, więc nawet przy moim skrajnym ekstrawertyzmie nie było to łatwe. Nasza przyjaźń, czy może mocne koleżeństwo, zaczęło się wtedy, gdy niechcący wszedłem w jego działkę i napisałem recenzję z książki Isaaka Babla, który był dla niego największym pisarzem. Nie wiem, dlaczego Jerzy Turowicz mi to zlecił, może przez przypadek. Pilchu przeczytał tekst i zachował się bardzo w porządku. Powiedział, że lepiej by tego sam nie napisał. I dodał: „Idziemy do Zwisu. Ja stawiam”. Powiedzieć w Krakowie „stawiam”, to jest dowód największej przyjaźni.

PAP: Profesor Marian Stala dowodzi w pana książce, że w „Tygodniku” panował kult Pilcha, którego felietony zajęły miejsce felietonów Kisiela. Czy przez ten kult dużo mu wybaczano?

W.B.: Pewnie coś w tym było, choć nie wiem, czy znaczenie miały tu jego felietony, które wtedy docierały do bardzo wąskiej grupy czytelników. Kult Pilcha panował przede wszystkim dlatego, iż posiadał on wielką osobowość. Owszem, zdradzał, kłamał, był nieprawdopodobnym egotykiem. Jednak złapałem się na tym, że nawet teraz, po jego śmierci, tłumaczę go w książce z tych wszystkich wszeteczeństw.

PAP: W czasach „Tygodnika” zaczęła się autodestrukcja pisarza. Kiedy zrozumieliście, że picie stało się w jego przypadku poważnym problemem?

W.B.: Myśmy tego nie widzieli. Lata 90. w Krakowie to nie było picie. To było „łojenie”, „dorzynanie”… Pojawiły się pierwsze knajpy, Rynek żył 24 godziny przez siedem dni w tygodniu. Jerzy od nas w tym piciu w niczym nie odstawał. No może z tą różnicą, że jak piliśmy do rana, to akurat on nie był w stanie przyjść do pracy. Składaliśmy to na karb jego wieku. Nikt nie robił z tego jednak tragedii, nie traktował jak zagrożenia. Myślę, że na to autodestrukcyjne picie Jerzego miała wpływ jego wyjątkowa wrażliwość, która doprowadziła go do zakładów zamkniętych. Notabene, kiedy z nich wracał, opowiadał, że tam to dopiero się piło.

PAP: A dlaczego odszedł z „Tygodnika Powszechnego”?

W.B.: Ponieważ wyśmiał pisarza, który jego zdaniem był marny. Na to odezwał się Stanisław Lem, który go zaatakował i to była jedna z przyczyn decyzji Jerzego o odejściu. Poza tym rozstawał się właśnie z żoną, zszedł się z pewną kobietą, potrzebował zmiany miejsca. Ale nie bez znaczenie był fakt, że w Warszawie dostał większe pieniądze. Mówiło się już wtedy o niebotycznych sumach. Zaczął bywać na salonach, komentować skoki Małysza i upijać się spektakularnie w modnych miejscach. To była także w dużej mierze konsekwencja sławy, jaką dał mu film „Spis cudzołożnic”, który Jerzy Stuhr oparł na jego książce.

PAP: Zmienił się, gdy wyjechał do stolicy?

W.B.: Myślę, że nie. Znałem go w Krakowie i Warszawie. Mieszkałem na rogu ul. Kruczej i Hożej. Do Pilcha na Hożą mogłem dojść na ukos przez podwórko. Najczęściej jednak wtedy spotykaliśmy się w barze Bambino, gdzie ja kupowałem rano kefir, a on próbował utrzymać w już trzęsących się rękach kawę czy herbatę. Wtedy był tak samo dobrym kumplem jak wtedy, gdy pracował w „Tygodniku”. A jak dobrym, niech świadczy fakt, że on był kibicem Cracovii, a ja Wisły. Nie wiem, czy ktokolwiek poza Krakowem zrozumie, co to oznacza. Graliśmy razem w piłę. On był starszy, więc mniej ruchawy. Wściekał się, bo nie strzelał bramek. I nagle dostał ode mnie taką piękną piłę, załadował ją i ona wpadła do bramki. Wszyscy się cieszyli, a Pilchu odwrócił się do mnie i z błyskiem w oku powiedział: „Wybaczam ci tę Wisłę”.

PAP: Czy kiedyś dotknął pana jego gen zdrady?

W.B.: Kiedy Jerzy Pilch pisał o Iwaszkiewiczu, którego był bezwzględnym fanem, opisywał również żenujące chwile z jego życia. Na przykład przypomniał, że napisał on w „Dziennikach”, iż Gierek z Janem Pawłem II spotkali się jak dwóch władców na zjeździe gnieźnieńskim. To było straszne, ale w tym samym roku napisał genialny tom opowiadań. Pilch zastanawiał się, jaka jest, cytuję, „granica kurestwa”. Odpowiedzieć brzmiała „talent”. Nie uważam, że każdy artysta powinien być zwolniony z powinności moralnych i etycznych, ale Pilchowi jako twórcy, który dostarczał mi prawdziwych wzruszeń, wybaczałem więcej.

PAP: Jak pan myśli, która z książek Pilcha wpisze się do kanonu literatury polskiej?

W.B.: Boję się, że do historii literatury w tym momencie nic nie przejdzie. Nie dlatego, że to jest złe, ale dlatego, iż istnieje coś takiego jak naturalny etap topnienia zachwytu. Wierzę, że kiedyś wrócą jego dwie książki. Pierwsza to „Wiele demonów” - powieść zupełnie szalona, która mnie osobiście urzeka swoją onirycznością, poszukiwaniem Boga i absolutu. Zostaną też I i II tom „Dziennika”, które są dla mnie równie istotne, jak „Dzienniki” Gombrowicza. Te książki, chociaż pisał je z dnia na dzień, mają swoją przemyślaną konstrukcję, zwroty akcji, no i przede wszystkim kodę, która zaczyna się od odrzucenia Pana Boga i klubu Cracovia, a kończy powrotem do Pana Boga i klubu Cracovia. Trochę to teatralne, ale naprawę fascynujące.

PAP: „Dziennik” zaczął pisać, kiedy przyszła choroba. Czy choćby przez to zrzucił w nim z twarzy maskę, którą nakładał całe życie?

W.B.: Choroba u Jerzego na pewno była doświadczeniem kluczowym. Kiedy zdał sobie sprawę z tego, że Parkinson nie jest czymś, co minie, nastąpiła jakościowa zmiana, może nie w jego pisarstwie, ale w myśleniu o świecie. Ale nawet jak umierał, nie zdzierał z siebie maski. Do końca wiedział, że ma być pisarzem, twórcą, którego maska jest niezbędnym atrybutem.

PAP: Pana książka ma fantastyczny finał. Niczym w „Weselu” Wyspiańskiego na płycie Rynku pojawiają się duchy, niegdysiejsze kobiety, wielcy mistrzowie, których należy powitać, wstając od kawiarnianego stolika.

W.B.: Bo tak właśnie wyglądał Kraków przełomu XX i XXI wieku, w którym mieszkało dwoje największych polskich pisarzy, będących przy okazji noblistami, w którym była najwspanialsza redakcja świata, w którym dziennikarze zachłystywali się wolnością. No i Wisła Kraków była mistrzem Polski, a Cracovia waliła głową w mur gdzieś tam w drugiej lidze, czego Pilchu nie mógł przeżyć.

Rozmawiała Magda Huzarska-Szumiec (PAP)

Witold Bereś jest pisarzem, dziennikarzem, scenarzystą, reżyserem i producentem filmowym, autorem lub współautorem kilkunastu książek, w tym trzech poświęconych Markowi Edelmanowi: „Marek Edelman. Życie. Po prostu”, „Bóg śpi”, „Marek Edelman. Życie. Do końca”. Od 2018 roku jest redaktorem naczelnym miesięcznika „Kraków”. Książka „Pilchu. Na rogu Wiślnej i Hożej” ukazała się nakładem wydawnictwa Wielka Litera. (PAP)

mhs/ wj/