Biografia Zygmunta Kałużyńskiego to nie tylko pokłon złożony brawurowej postaci. To także kronika uwikłania inteligencji w zależności polityczne i obyczajowe.

Uwielbiałem się z nim nie zgadzać. Drażnił i fascynował. Jestem przekonany, że bohater książki – gdyby żył – po przeczytaniu lektury uśmiechnąłby się szeroko: najpiękniejszym, doskonale znanym ze szklanego ekranu grymasem. Byłby to wyraz szacunku i aprobaty. Nie było lepszego momentu na wydanie monografii. Dla mojego pokolenia (oraz pokoleń starszych) postać Zygmunta Kałużyńskiego jest mocno obecna w pamięci, ale czy najmłodsi kinomani w ogóle wiedzą jeszcze, o kogo chodzi? Powinni. Obok Krzysztofa Mętraka czy Marii Kornatowskiej Zygmunt Kałużyński był jedną z niewielu kolorowych gwiazd wśród szarego tłumu tworzącego pierwszą ligę polskiej krytyki filmowej. W erudycyjnych szkicach, publikowanych przede wszystkim w „Polityce”, płynnie przechodził od kina do muzyki, kochał kulturę francuską, doskonale znał się na sztukach pięknych. Był przy tym nieludzko okrutny w ocenach. Nie miał litości zwłaszcza dla kina polskiego. „Dekalog” Kieślowskiego porównywał do „Niewolnicy Isaury”, o Holland pisał pogardliwie „Agnes”. Wojciech Kałużyński pisze o dysproporcji pomiędzy tym ostrym, publicznym wizerunkiem Kałużyńskiego – nieprzejednanego pamflecisty – a życzliwym, wręcz zagubionym prywatnym profilem dziennikarza. Warto pamiętać, że Zygmunt Kałużyński o epokę wcześniej niż obecne gwiazdy mediów docenił dar autokreacji.

Wymyślił, że będzie bulwersował nie tylko piórem, lecz także wyglądem. W schludnej gierkowskiej telewizji pojawiał się w poplamionej koszuli, wymiętej marynarce, opadających spodniach. Do tego dochodził wypracowany latami dyżurny zestaw min: na przykład pokazywanie na wizji interlokutorowi języka. Plus efektowny słowotok. A mówił Kałużyński zawsze wiele i z impetem. Oto trzy próbki: „Pan reżyser Zanudzi” (o Zanussim), „prawdziwa mleczna krówka” (o Marilyn Monroe), „lubię być kokietowany przez te przepiękne dziewczyny, które na mnie patrzą takim życzliwym wzrokiem i mówią: »Panie Kałużyński, najwyższy czas, żeby pan kupił sobie podpaskę ze skrzydełkami«” (to już o sobie). W pewnym momencie Kałużyński – telewizyjny showman – doszedł jednak do wniosku, że jeszcze lepiej będzie prezentował się w towarzystwie bardziej od niego uładzonego akompaniatora. Najpierw był nim Jerzy Urban, wiele lat później Tomasz Raczek. I ten ostatni duet przetrwał.

Raczek zapatrzony w poglądy starszego mentora stanowił rewers jego nieokrzesanej na widok publiczny postawy: zawsze elegancki, elokwentny, naturalny. Wzajemnie się uzupełniali. A po śmierci Kałużyńskiego właśnie Raczek stał się depozytariuszem spuścizny krytyka, wydawcą jego książek oraz wzruszającym strażnikiem jego pamięci. Ogromną zaletą świetnie napisanej monografii Wojciecha Kałużyńskiego, która błyskawicznie stała się wydawniczym przebojem, jest nie tylko sprawdzenie wszelkich mitów i legend, którymi przez lata obrosła biografia dziennikarza (małżeństwo z Julią Hartwig, domniemana działalność agenturalna, konflikt z Aleksandrem Fordem, słynny brak higieny), to także wieloznaczny, pełen suspensu portret fascynującej, chociaż dyskusyjnej postaci, tak charakterystycznej dla zawiłości drugiej połowy XX wieku. Pasjonująca lektura.

Pół życia w ciemności. Biografia Zygmunta Kałużyńskiego | Wojciech Kałużyński | Wydawnictwo Zwierciadło 2012 | Recenzja: Łukasz Maciejewski | Ocena: 5 / 6