W "Doomboy'u" magiczny realizm miesza się z rozterkami wieku dojrzewania.

Któż z nas nie marzył, żeby zostać bohaterem na własnym osiedlu? Id, amator ciężkich brzmień, chciałby pomykać na gitarze nie gorzej niż Kirk Hammet, ale lepiej idzie mu walenie instrumentem po mordach kumpli z zespołu, niż wykrzesanie pożądanego riffu. W jego sercu zieje czarna dziura (dosłownie!) po stracie ukochanej, miejscowa nadzieja ostrego rocka ma ochotę przemodelować mu facjatę, a lokalny kozak, do którego Id żywi szacunek należny człowiekowi ulicy, okazuje się gejem romantykiem. Łażenie po metalowych koncertach i szlajanie się z kumplami po polach przestaje Idowi wystarczać, a pustkę próbuje wypełnić muzyką. Tony Sandoval stawia tezę może nie nową, może odrobinę śmiałą, ale niejako potwierdzoną empirycznie – dla artysty smutek i żal to woda na młyn. Do spółki z kolegą, nieświadomie, gitarowe improwizacje zagrane z wirtuozerią godną geniusza posyła w radiowy eter. Id – ukrywający się pod ksywką Doomboy – w ciągu paru minut z nieudacznika i ciapy staje się tajemniczym ulubieńcem okolicznych rockmanów i obiektem zazdrości domorosłych Hendrixów.

Sandoval mistrzowsko operuje wizualną metaforą – rozchodzące się po niebie, ważące chyba po kilka ton doommetalowe dźwięki przybierają kształt morskich potworów żywcem wyjętych z opowiadań Lovecrafta, kawalkadą przedzierających się przez targane wiatrem wieczorne chmury. Z drugiej strony potrafi być nielicho subtelny, koszmarne widziadła zestawiając z rozgrzewającymi serce obrazkami, jak choćby sadzając na jednym z miejskich krawężników dziewczynę handlującą lśniącymi gwiazdkami szczęścia. Magiczny realizm jego utworu miesza się z młodzieńczymi rozterkami licealisty sprzed epoki internetowej, który na plażę idzie z radiem, do szkoły ze słuchawkami na uszach, a wolne chwile spędza w sklepie muzycznym, gdzie sprzedaje się kasety magnetofonowe. Godne odnotowania jest też wyczucie Sandovala, który nie próbuje kokietować czytelnika luzackim żargonem czy popkulturowymi odniesieniami, żeby za wszelką cenę nadać swojemu komiksowi młodzieńczego posmaku. Z jego komiksu bije szczerość i wolno domniemywać, że lata temu meksykański twórca był jednym z tych kolesi, o których teraz pisze.

„Doomboy” jest praktycznie wolny od narracyjnego chaosu i fabularnego bełkotu, który charakteryzował obszerne fragmenty paru poprzednich dzieł Sandovala, z niemal nieczytelnym „Nocturno” na czele. Klarowność historii i przejrzystość myśli wraz z niesamowitymi rysunkami autora nadają opowieści właściwej dynamiki, z przyjemności wodzi się wzrokiem od kadru do kadru, a te są doskonale skomponowane, podobnie jak i przemyślany układ stron. Zapewne tak to właśnie bywa z dziełami nieprzeciętnymi, że nie ma się ich dość, lecz przygodzie z Doomboyem przydałoby się te kilkanaście stron więcej. Być może jego ulotność, swoista efemeryczność jest zamierzona, bo operowanie niedopowiedzeniem faktycznie wychodzi autorowi pierwszorzędnie, lecz zawiązanie niektórych wątków może wydać się błahe i nazbyt pośpieszne, co jednak nie zmienia faktu, że „Doomboy” to szczytowe osiągnięcie Sandovala.

Doomboy | scenariusz i ilustracje: Tony Sandoval | przeł.Katarzyna i Małgorzata Sajdakowskie | Timof 2013 | Recenzja: Bartosz Czartoryski | Ocena: 4 / 6