Autobiografia Stephena Hawkinga jest raczej świadectwem jego inteligencji i poczucia humoru niż kroniką życia i pracy.

Larry Flynt ma rację!”, krzyknął w jednym z epizodów „Simpsonów” Homer po wysłuchaniu celnej tyrady Stephena Hawkinga, który akurat odwiedził Springfield. Wybitny naukowiec nie tylko nie poczuł się dotknięty porównaniem do założyciela „Hustlera” – do dziś wspomina udział w popularnym serialu jako jedno z najciekawszych doświadczeń niezwiązanych z nauką. „Śmigło bardzo by się przydało”, stwierdził, opisując swój podrasowany na potrzeby serialu wózek inwalidzki. Stephen Hawking jest nie tylko jednym z najwybitniejszych umysłów współczesnego świata, lecz także ikoną popkultury, być może pierwszym od czasów Einsteina naukowcem, który tak bardzo zawładnął masową wyobraźnią (co niestety nie oznacza, że jest masowo czytany i rozumiany). „Moja krótka historia” nie powtórzy sukcesu najpopularniejszej książki Hawkinga, czyli „Krótkiej historii czasu” (ponad dziesięć milionów sprzedanych egzemplarzy!), ale uwagę czytelników przyciągnie z pewnością. Brytyjski naukowiec to postać barwna, powszechnie rozpoznawalna („Oczywiście wyróżniam się z tłumu, niekoniecznie swoją wybitnością”, pisze), równie powszechnie ceniona. Jego nietypowe zakłady są w świecie nauki dobrze znane: po przegraniu jednego z nich, dotyczącego dowodu na istnienie czarnych dziur, Hawking musiał zafundować amerykańskiemu fizykowi Kipowi Thorne’owi roczną prenumeratę magazynu „Penthouse” („ku wielkiemu niezadowoleniu jego żony”).

Jednak nie oczekujcie po lekturze wielu podobnych smaczków. „Moja krótka historia” to lektura zwięzła, skondensowana, nasycona ironią i wyjątkowym poczuciem humoru. „Mój lekarz powiedział Elaine (drugiej żonie Hawkinga – red.), że wychodzę do domu, żeby umrzeć. Od tamtego czasu zmieniłem lekarza”. Tak autor opisuje jeden ze swoich zdrowotnych kryzysów. Bez rozczulania się nad swoją chorobą, bez zbędnych emocji. Hawking nie odsłania przed czytelnikami nieznanych sekretów ani zbyt głębokich uczuć. Słowa dawkuje oszczędnie, podobnie jak fakty ze swojego życia. Rozpadowi swojego drugiego małżeństwa poświęcił dosłownie dwa zdania.

Cierpiący na stwardnienie zanikowe boczne Hawking jest w stanie – dzięki pomocy komputera – generować do trzech słów na minutę, więc nawet napisanie takiej niewielkiej objętościowo książeczki było z pewnością procesem długotrwałym. Ale to nie techniczne ograniczenia sprawiły, że Hawking zamknął opowieść o swoim życiu – tak prywatnym, jak i zawodowym – na 150 stronach. Trudno odnieść inne wrażenie niż to, że brytyjskiemu fizykowi po prostu żal trwonić czas na sprawy pozanaukowe. Z grubsza więc w „Mojej krótkiej historii” tyle samo miejsca poświęca wspomnieniom, co przypomnieniu swoich najważniejszych teorii i koncepcji. Wielu ludzi ceni Hawkinga nawet bardziej za jego niezłomną wolę życia niż za dokonania naukowe (których większość po prostu nie zna albo nie rozumie). Sam fakt, że fizyk jeszcze żyje, bywa nazywany cudem. Hawking tego w swojej autobiografii nie komentuje, choć przecież protekcjonalne traktowanie musi go piekielnie irytować. Sam także nie sprzedaje łatwych pocieszeń: „Osoby niepełnosprawne powinny skoncentrować się na rzeczach dostępnych dla siebie i nie żałować tego, czego nie mogą zrobić. Mnie udało się zrealizować większość pragnień”. I nie mam wątpliwości, że w chwili gdy postawił ostatnią kropkę tekstu, zaczął robić wszystko, by mieć szansę zrealizować pozostałe.

Moja krótka historia | Stephen Hawking | przeł. Agnieszka Sobolewska | W.A.B. 2014 | Recenzja: Jakub Demiańczuk | Ocena: 4 / 6