Jest feministką i varsavianistką, pisarką i działaczką społeczną. Sylwia Chutnik opowiada, czym dla niej było dorastanie i dlaczego warto opowiadać proste historie.

Wydawca pisze, że pani najnowsza książka jest o dorosłości. A mnie wydaje się, że jest raczej o braku gotowości na dorosłość. Trzydziestolatki z opowiadań często nie chcą się pogodzić z tym, że przestały być dziećmi.

Zbiór otwiera opowiadanie o śmierci mojego dziadka. To najbardziej osobisty tekst, jaki kiedykolwiek napisałam. Przede wszystkim jest o żałobie, ale z drugiej strony o czasie, w którym uświadomiłam sobie, że do tej pory właściwie byłam dzieckiem, bo nie miałam doświadczenia śmierci. Ta pierwsza śmierć bliskiej osoby była dla mnie wyjątkowo trudnym momentem, dlatego posłużyłam się metaforą „Alicji w Krainie Czarów”. Czułam się wtedy, jakbym piła z różnych probówek, rosła, potem się zmniejszała, zmieniała się w błyskawicznym tempie.

Mówi się, że dojrzewanie to proces, a tutaj przychodzi nagle, może nawet niesprawiedliwie…

Pamiętam, że kiedy byłam młodsza, zawsze słyszałam: poczekaj, aż dorośniesz, wtedy zobaczysz. W tym roku kończę trzydzieści pięć lat i kurczę, jeszcze nie dorosłam. Oczywiście, ktoś, kto spojrzałby na mnie z zewnątrz, uznałby, że prowadzę w pełni dorosłe życie: mam kredyt, rodzinę, pracę. Ale dorosłość się mitologizuje. Uważa się, że w pewnym wieku musimy zmierzyć się z poważnymi problemami albo że nagle pootwierają się nam czakramy mądrości. U mnie to jakoś nie nastąpiło. To opowiadanie jest o nagłym dorastaniu w tym tajemniczym ogrodzie, w którym się było w dzieciństwie. Z perspektywy śmierci, ale też tej mitycznej dorosłości.

Trzydziestolatki nie są dziećmi, nie są nastolatkami, ale nie chcą też być dorosłe. Kim więc są?

Lubię termin „dziewczyńskość”. Nie „dziewczęcość”, ale „dziewczyńskość”. Jest to jakaś formuła życia poza byciem dziewczynką i poza byciem kobietą. Daje nam możliwość zachowania młodej energii, trochę wariackiej, trochę niepoważnej, jednocześnie kiedy jesteśmy osobą już metrykalnie dorosłą. To stan pewnego zawieszenia.

Znamy „wiecznych chłopców”, istnieje coś takiego jak „wieczna dziewczynka”?

Nie, w kulturze funkcjonuje tylko „dzidzia piernik”. Wieczny chłopiec ma urok, dzidzia piernik jest żenująca, śmieszna. Widzi się ją jako starą babę, której wciąż się wydaje, że jest nadal młoda, choć już nie jest.

Powiedziała pani kiedyś, że pisarz, mając ograniczone doświadczenie, musi kraść cudze historie. Nadal pani kradnie?

Pewnie, że tak. Ale też wiele opowiadań powstało wyłącznie w mojej głowie. Nie jestem reporterką, nie chodzę, nie szukam, nie wysłuchuję cudzych opowieści. A jeśli już, to robię to w zupełnie innym celu. Tym razem nie kradłam historii, tylko miejsca. Inspirowałam się topografią, obserwowałam ludzi, którzy chodzili po miejscach będących blisko mojego domu, a potem myślałam o tym, kim mogą być.

Znów ważna jest Warszawa w różnych postaciach – współczesna, hipsterska, bazarowa, wojenna. Jedno z najmocniejszych opowiadań w zbiorze to historia prostytutki z Poznańskiej. Brzmi, jakby było zapisem wywiadu. Rzeczywiście tak jest?

Kiedy to opowiadanie ukazało się w 2011 roku w antologii „Mówi Warszawa”, dostałam e-maila od dziennikarki, która pisała reportaż o prostytutkach z Poznańskiej. Pytała, czy nie przekazałabym jej kontaktów, ale przede wszystkim liczyła na to, że doradzę jej, jak rozmawiać z prostytutkami. Odpisałam, że to wszystko jest wymyślone, a ona już więcej się nie odezwała. Albo się obraziła, że nie chcę podzielić się kontaktami, albo poczuła się rozczarowana.

Często stylizuje pani swoje teksty na reportaż lub historyczny dokument. Ta forma może zmylić…

Podobne sytuacje zdarzały mi się wielokrotnie przy okazji różnych bohaterów poprzednich książek. Czasem bałam się, że ktoś uzna, że zanadto puściłam wodzę fantazji i przekombinowałam, a tymczasem zjawiał się ktoś, kto przekonywał, że podobna historia wydarzyła się na przykład w jego rodzinie. Kolega powiedział mi kiedyś, że wymyślona przeze mnie historia łączniczki z Powstania Warszawskiego jest historią pani, o której pisał reportaż. Czasem zdaje nam się, że wymyślamy coś nowego, a to już dawno tam jest.

Nie marzy pani, żeby pisać o tym, o czym wcześniej nie pisał nikt inny?

Nie, w końcu śmierć to jeden z najmniej oryginalnych tematów. Myślę raczej o tym, że człowiek, który jeździ obok nas w autobusie, może ukrywać jakąś dojmującą historię swojego życia. Ktoś mógłby powiedzieć, że moje podejście jest humanistyczne, ale kryje się w nim też pewien truizm – wszyscy nosimy historie, które warto opowiedzieć.

Poprzednie teksty, zawarte m.in. w książkach „Kieszonkowy atlas kobiet” czy „Cwaniary”, były dość blisko publicystyki. Ostatnie opowiadania zdają się bardziej literackie. Rozczarowała się pani co do społecznej roli literatury?

Nie, przecież cały czas działam społecznie. Gdybym miała przejmować się, że w książkach mówię ludziom ważne rzeczy i nie przynosi to żadnego odzewu, nie działałabym w swojej fundacji [Fundacja MaMa – red.]. Rozczarowuję się co pięć minut, bo to jest wpisane w zawód działacza. Ale wieczne wypełnianie powinności publicystki byłoby nieznośne, dlatego chciałam spróbować czegoś innego. Ten zbiór pokazuje, że nie chodzi mi wyłącznie o ideologię.

Mówiłyśmy o dorosłości. A co z dojrzewaniem pisarki?

Zastanawiałyśmy się kiedyś z piszącymi koleżankami, w którym momencie przestaje się być młodymi albo dobrze zapowiadającymi się pisarkami. Kobiety w literaturze uporczywie postrzega się przez pryzmat wieku. Kiedy debiutowałam, spodziewano się, że będę pisać o imprezach i beztroskim życiu. Miałam być energiczną buntowniczką, której wszystko wolno. Tymczasem okazałam się w gruncie rzeczy poukładana, bardziej od imprez interesowało mnie Powstanie Warszawskie. Cały czas czułam się jednak upupiana.

Często mówi pani, że pani literackimi idolkami były Olga Tokarczuk, Izabela Filipiak, Natasza Goerke. Pani pokolenie zajmuje teraz miejsce „młodych pisarek”?

W połowie lat 90. dojrzewałam, czytając książki kobiet, które miały wtedy silne debiuty. W tych książkach się odnalazłam i są ważne dla mnie do tej pory. Tokarczuk, Goerke czy Filipiak przetarły szlaki, ale musiały też swoje odpokutować. W jakimś sensie czuję z nimi ciągłość, nawet jeżeli jesteśmy różnymi autorkami. Chodzie o miejsce, jakie stworzyły dla kobiet w literaturze. Bardzo bym chciała, żeby dziewczyny korzystały z tego i żeby miały odwagę debiutować.