Nawet jeśli piszesz książkę o beznadziei i rozpaczy, to jednak jest jakieś światełko i szansa na ratunek. Chciałbym w to wierzyć – mówi Krzysztof Varga, którego nowa powieść „Masakra” właśnie się ukazała
Okładka powieści "Masakra" / Media

Czytając „Masakrę”, niemal czułam to, co jej bohater Stefan. Męczył mnie ciężki kac, zastanawiałam się, dokąd uciekła żona z dziećmi, czy wróci…

Mnie samego intryguje w tej książce to, że wielu rzeczy o niej nie wiem, chociaż jestem autorem. W tej chwili zastanawiam się, czy Stefan naprawdę ma żonę i dzieci. Może to urojenie samotnego mężczyzny z paranoją alkoholową? Może on to wszystko wymyśla albo sobie wmawia? Tak samo nie wiem, czym jest niejaka Albertyna z agencji towarzyskiej, do której prowadzi Stefana pan Lucjan. Wyłącznie projekcją, bytem wymyślonym przez Lucjana, a może po prostu dziewczyną z prowincji, która została prostytutką?

Domyślam się, że im więcej znaków zapytania, tym większa satysfakcja dla autora.

Zawsze było tak, że kiedy moja książka się ukazywała, właściwie przestawałem o niej myśleć. Oczywiście musiałem udzielać wywiadów i uczestniczyć w promocji, ale w samą książkę nie byłem już zaangażowany emocjonalnie. Mówiłem żartem, że cierpię na depresję poporodową. Tymczasem „Masakra” ciągle istnieje w mojej głowie. Ciągle prowadzę jakieś spekulacje, zastanawiam się nad bohaterami, kim są, jaką mają konstrukcję psychiczną…

…wielu z nich jest zdaje się karykaturami prawdziwych postaci…

Jak wiadomo, pisarz czerpie z rzeczywistości i przerabia ją na swój sposób. Nie powiem, która z postaci miała swój pierwowzór, a która jest wymyślona. Mogę powiedzieć tyle, że pan Lucjan to figura Lucyfera. Innych bohaterów zostawmy z boku.

Wiele twoich postaci czuje nienawiść. Nienawidzą lewicy i prawicy, starych i młodych, intelektualistów i cwaniaków, przegranych i ludzi sukcesu. Piszesz swoje powieści w furii, na emocjach?

Furia pisania jest, ale nie piszę emocjami. To by oznaczało bebechowatość, której nie lubię. Nie angażuję swoich emocji po to, by uprawiać autoterapię. Należę do tych, którzy zatracają się w pisaniu, a to w pewnym momencie zaczyna wypalać. Często powtarzam, że zazdroszczę autorom, którzy uprawiają biurowy rodzaj pisania. Zasiadają o ósmej do stołu i pracują do szesnastej, bez względu na to, czy napiszą jedno zdanie, czy dziesięć stron. U mnie musi zaskoczyć.

Co sprawia, że zaskakuje?

Przychodzi moment, kiedy już nie ma wyjścia i trzeba zacząć pisać. Wtedy pracuję bardzo intensywnie. Ale nie przerzucam na bohaterów swoich emocji. Gdybym tak robił, musiałoby to oznaczać, że jestem ciężkim schizofrenikiem. W mojej książce pojawia się korowód postaci, mających bardzo różne przekonania i prezentujących różne oceny rzeczywistości. Toczą zasadnicze rozmowy na temat literatury, sztuki, teatru, Polski, historii. Zależało mi na tym, żeby pokazać jakieś spectrum postaw i światopoglądów, poczynając od Prezesa, który jest kapitalistą, poprzez Poetę, Doktora, prawicowego mentora zwanego Prorokiem, przez byłą ukochaną Wiedźmę, aż po magistra Wątrobę i Docenta.

Stefan jest starzejącą się gwiazdą rocka. Można powiedzieć, że „Masakra” to kontynuacja opowieści o bohaterze „Tequili” z 2001 roku?

Można by to tak sformułować, z tym że „Tequila” była krótką powieścią, a jej bohaterowie żyli zamknięci we własnym małym kręgu. Jeśli umówimy się, że Stefan to bohater „Tequili” piętnaście lat później, to tym razem zależało mi, żeby go rzucić na szersze tło społeczne, polityczne, światopoglądowe, uczynić z niego świadka pewnych rozmów, bo podczas wielu spotkań główny bohater pozostaje bierny. Moim ulubionym momentem jest dyskusja magistra Wątroby z Docentem w kamienicy na Targowej. Kiedy oni prowadzą ze sobą spór na temat sztuki, literatury i teatru, Stefan prawie nie zabiera głosu. On jest takim wehikułem sunącym przez miasto, różne postaci dosiadają się do niego, by później zniknąć.

W dyskusji Wątroby z Docentem pada pytanie, kiedy doczekamy się nowej wielkiej powieści na miarę „Przedwiośnia” Żeromskiego czy „Lalki” Prusa. Sądzisz, że warto na nią czekać?
Wszelkiego rodzaju postulaty nowej „Lalki”, nowych „Dziadów” czy nowego „Wesela” są nieco fałszywe. Rzeczywistość zmieniła się przez te sto lat i literatura to odzwierciedla. Natomiast moja powieść trochę czerpie mentalnie z tradycji realistycznej powieści XIX-wiecznej, tylko w sztafażu XXI wieku.

Wnikliwy czytelnik, który wychwyci subtelne aluzje, odkryje, że „Masakrze” patronuje Bolesław Prus…

Bawiłem się tymi odwołaniami. Stefan rozmawia z pomnikiem Prusa, pani Latter, szefowa agencji towarzyskiej, nazywa się tak jak postać z „Emancypantek”, a starzy przyjaciele bohatera, spotkani w jakimś klubie, noszą imiona Izabela i Stanisław. Oczywiście nie chciałem pisać „Lalki 2”, bo nie ten czas i nie ten rozmach.

W którymś z wywiadów powiedziałeś, że w dzisiejszych czasach niemożliwe byłoby ponowne odkrycie Norwida. Tak bardzo żyjemy nowościami, że nie ma czasu na myślenie o zapomnianych poetach. Może dzisiaj nie byłoby miejsca również dla takich pisarzy jak Prus?

Wielką epikę przejęła literatura gatunkowa. Myślę o tych opasłych powieściach kryminalnych, które wzięły na siebie rolę realistycznej powieści, opisującej stosunki społeczne. To zasadnicza zmiana. W głównym nurcie literatury mamy Olgę Tokarczuk, która pisze wielką powieść historyczną, Szczepana Twardocha, też właściwie uciekającego w przeszłość, akcja „Matki Makryny”, ostatniej książki Jacka Dehnela, toczy się w XIX wieku. Trochę brakuje nam w literaturze głównego nurtu opisu współczesności, a mnie to interesuje najbardziej. Chcę opisać „tu i teraz”, często w sposób groteskowy, dlatego że w ogóle mam silne ciągoty do groteski i nie umiem się przed nią powstrzymać. Mnie najbardziej interesuje współczesność i rzeczywistość, która nas otacza, nawet jeśli jest wykrzywiona.

A jest dzisiaj miejsce dla wielkich mistrzów?

Gdybym miał okazję przenieść się w czasie, to chętnie bym się przeniósł 50 lat do przodu. Tylko po to, żeby zobaczyć, jak wtedy będzie oceniana nasza epoka, która instynktownie wydaje się epoką przejściową. Od dawna nic nie było tak pewne jak niepewność. Kiedyś ludzie potrzebowali wielkich mistrzów z powodów pozaliterackich. Z powodu zaborów, okupacji, opresji komunistycznej. Dzisiaj nie potrzebujemy depozytariusza sprawy narodowej ani kogoś, kto będzie trzymał sztandar prawdy. Żyjemy, jak mówił Miłosz, na wyspach. Każdy ma swoich mistrzów i swoich bohaterów. Dla jednych to będzie Andrzej Stasiuk czy Olga Tokarczuk, a dla innych dajmy na to Andrzej Sapkowski. To oczywiście powoduje totalną atomizację rynku. Dzisiaj nie możemy powiedzieć o wielkim wydarzeniu literackim, które by wzbudziło ogólnonarodową debatę, czego mi zresztą brakuje.

Może nie ma komu debatować, bo krytyka literacka straciła swoją rangę?

Krytyka literacka nie istnieje poza uniwersytetami. Dzisiaj głos krytyka literackiego nie znaczy tyle, co znaczył kiedyś.

Krytyk nie ma już tej siły przebicia, by mianować kogoś wybitnym pisarzem?

Prędzej może to zrobić telewizja śniadaniowa. Kiedyś rzeczywiście krytyk mówił: oto mamy wielką rzecz, czytajcie. I naród czytał. Teraz to jest nie do pomyślenia, bo nikt specjalnie nie chce tego słuchać. Idee się skończyły, są wyłącznie mody sezonowe. Przede wszystkim wszystko strasznie przyspieszyło. Ledwo ukaże się książka, już pojawia się następna. Jedna zjada drugą. Żyjemy na głodzie nowości. Coś, co ma rok, w tej chwili jest ramotą.

Pisarz żyje pod presją pisania dużo i szybko. Jeśli jej nie ulega, znika z pola widzenia.

W literaturze najgorsze jest to, że trzeba ją pisać, a to wymaga czasu. W świecie szybkich doznań i mediów elektronicznych wszystko powstaje z dnia na dzień, ale z dnia na dzień nie da się napisać powieści. Musisz jej poświęcić co najmniej rok i ciągle żyjesz w niepewności, czy to ci się uda. Pisarze przede wszystkim mają ten problem, że siedzą nad książką dwa lata, wypruwają flaki, a potem ktoś w telewizji sprowadza to wszystko do trzech słów. „Masakra” jest sprowadzana wyłącznie do alkoholizmu i pijaństwa…

…bo alkoholizm w literaturze zaczął ludzi bardzo interesować…

Ale alkohol zawsze był w literaturze. Wszystkim się wydaje, że nagle teraz pojawiły się książki zajmujące się alkoholem.

Nie jest tak, że o alkoholu pisze się teraz inaczej, niż pisał na przykład Jerzy Pilch?

W tej chwili ludzi interesują nie tyle powieści alkoholowe, takie jakie pisał Charles Bukowski czy Malcolm Lowry, tylko historie wychodzenia z nałogu. Czytelników interesuje rzeczywistość. Fikcja coraz mniej ich zajmuje. Wystarczy zauważyć niebywałą popularność literatury non-fiction, a więc reportaży, biografii, autobiografii, wyznań rozlicznych.

Powiedziałeś, że literatura nie prowokuje już do wielkich debat, ale przecież coś na kształt debaty wywołała powieść Małgorzaty Halber. Pod wpływem książki otwarcie o swoim nałogu napisał Jakub Żulczyk. Podobnie zrobiło co najmniej kilkoro artystów i blogerów. Zaczęto mówić i pisać, że za dużo pijemy, że alkoholizm przybiera teraz bardziej ukryte i zdradliwe formy…

Rzeczywiście. Nie czytałem książki Małgorzaty Halber, tylko parę stron w internecie, ale rozumiem, że to jest opowieść o terapii i wychodzeniu z alkoholizmu. Właśnie tego ludzie potrzebują – historii o tym, że komuś się udało i wyszedł z piekła. To przynosi pocieszenie, zwłaszcza że naprawdę wszyscy piją. Zawsze pili, z tym że picie w latach PRL-u było czymś oczywistym, bo nie było nic lepszego do roboty. Teraz staje się czymś wzbudzającym jakieś ogromne podniecenie, czymś, co jest trochę egzotyczne, a trochę wstydliwe. Ja też piję, nie będę udawał, że nie. Ale myślę, że zainteresowanie alkoholizmem wynika właśnie z tego, że czytelnicy chcą tak zwanych prawdziwych historii. Przyzwyczaiły nas do tego media. To, co najbardziej żre, mówiąc kolokwialnie, to właśnie tak zwane prawdziwe historie. Ludzie lubią się angażować emocjonalnie w cudze życie. Myślę, że w pewnym sensie w ten sposób uciekają od swojego.

W twojej powieści kac jest jak droga krzyżowa, a wychodzenie z ciągu alkoholowego przypomina zmartwychwstanie.

Nie bez powodu Marek Koterski zatytułował swój film „Wszyscy jesteśmy Chrystusami”. U mnie też pojawia się wychodzenie z grobu, zmartwychwstanie. Tak to zresztą jest. Wyjście z ciągu jest powrotem do rzeczywistości, która zupełnie inaczej wtedy wygląda. Zauważa się inne kształty, inne kontury, inną rzeczywistość w ogóle.

Jest w tym jakiś rodzaj uświęcenia?

Metaforyka ukrzyżowania i wstawania z grobu jest po prostu nośna. W przypadku Stefana jest to próba zmartwychwstania, które na dobrą sprawę nie wiadomo, jak się kończy. Zaczęliśmy naszą rozmowę od tego, że sam nie jestem pewien niektórych interpretacji. I właściwie nie wiem, jakie jest zakończenie. Zostawiam to czytelnikowi, każdy sam może sobie zinterpretować ostatnie akapity powieści.

A jak ty byś chciał, żeby „Masakra” się skończyła?

Nadzieją, mimo wszystko. Nawet jeśli piszesz książkę o beznadziei i rozpaczy, to jednak jest jakieś światełko i szansa na ratunek. Chciałbym w to wierzyć.