Wychwalana jako filantropka i kolekcjonerka sztuk, odsądzana od czci i wiary, jako wyrachowana łowczyni spadków, Barbara Piasecka Johnson wciąż budzi emocje. "Na pewno miała trudne życie" - mówi Ewa Winnicka, autorka książki "Milionerka. Zagadka Barbary Piaseckiej Johnson".

PAP: Czy łatwo było zbierać informacje o pani bohaterce?

Ewa Winnicka: Ciężko było znaleźć kogoś, kto opowiadałby o niej obiektywnie, bez emocji. Barbara nieświadomie wybrała sobie bardzo trudne życie. Małżeństwo z jednym z najbogatszych ludzi na świecie, specyfika rodziny Johnsonów - to wymagało bardzo wiele umiejętności społecznych, ona nie do końca umiała się w tym odnaleźć.

PAP: Z zebranych przez Panią relacji wynika, że jeśli nawet decyzja 32-letniej, nieposiadającej niczego pokojówki z Polski o poślubieniu starszego o 40 lat milionera, była dyktowana pewnego rodzaju wyrachowaniem, to jednak Barbara chciała być dla Sewarda dobrą żoną.

E.W.: To małżeństwo budziło masę złośliwych komentarzy, tak w Polsce jak i w USA. Amerykańska socjeta nie mogła Barbarze tego wybaczyć, do końca była dla nich łowczynią majątków, kimś, kto podstępem próbuje wedrzeć się do ich sfery. Mimo pozorów uprzejmości traktowali ją pogardą. Jednak ci, którzy surowo oceniają Barbarę, powinni się zastanowić, co zrobiliby na jej miejscu. Oto wcale nie najmłodsza dziewczyna znikąd, bez żadnych perspektyw odkrywa, że zainteresował się nią jeden z najbogatszych ludzi w Ameryce i proponuje jej małżeństwo. Seward otwierał przed nią świat, do którego nie miała szans inaczej się dostać, dawał szansę na realizację marzeń. Myślę, że dla Sewarda Barbara był po prostu kaprysem, ostatnim kaprysem starego bogacza. Nie wiem, czy byli razem szczęśliwi. Myślę, że w tym małżeństwie były dobre i złe momenty - tak jak w każdym związku. Barbara była wybuchowa, lubiła stawiać na swoim, chciała funkcjonować w tym związku na własnych warunkach.

PAP: Johnsonowie, kapitaliści, od trzech pokoleń pławiący się w dostatku, nie utrzymywali zbyt bliskich więzi rodzinnych. Fakt, że Barbara próbowała po ślubie ich zjednoczyć, dbała o to, żeby mąż regularnie spotykał się z dziećmi świadczy o niej chyba dobrze?

E.W.: Piasecka wyszła z kultury, gdzie rodzina trzyma się blisko, nawet jeśli nie przepada za sobą. A u Johnsonów atmosfera była chłodna, spotkania dzieci z ojcem sporadyczne i chyba żadna ze stron nie czerpała z nich zbyt wiele radości. Seward Johnson był fatalnym ojcem. Dopiero jego śmierć zjednoczyła rodzinę - wszystkie dzieci zgodnie wystąpiły przeciwko polskiej macosze.

PAP: Dzieci miały samodzielność finansową?

E.W.: Cała szóstka była milionerami, każde z nich dysponowało od pełnoletniości własnym funduszem powierniczym. Mówimy "dzieci", a trzeba pamiętać, że tylko dwójka z tych, dla których Barbara stała się macochą, była od niej młodsza. Nie przeszkodziło im to po śmierci Sewarda wytoczyć macosze jeden z najbardziej brutalnych w dziejach USA procesów o spadek.

PAP: Jednym z wątków Pani opowieści jest to, co się dzieje z życiem ludzi, którzy nagle dostają do dyspozycji ogromny majątek.

E.W.: Pracując nad książką dotarłam do badań nad ludźmi, którzy wygrali w totolotka - to podobna psychologicznie sytuacja. Okazuje się, że znakomita większość takich szczęściarzy bardzo szybko traci pieniądze - nierzadko wpadają w depresję, znacznie częściej niż inni popełniają samobójstwa. Naukowcy wyodrębnili kilka faz życia człowieka po nagłym wzbogaceniu się: przeważnie najpierw zrywa on więzi ze swoim środowiskiem, bo pieniądze dają poczucie bycia kimś lepszym od dawnych znajomych. Potem, za radą rozmaitych doradców, taki człowiek wdaje się w biznesy, które najczęściej nie przynoszą nic dobrego. Kolejne standardowe posunięcie to rozwód, bo świeżemu bogaczowi wydaje się, że z takimi pieniędzmi na pewno znajdzie kogoś naprawdę wspaniałego, z kim będzie mógł spędzać czas w nowym, bogatym towarzystwie. Okazuje się to niemożliwe, bo nie jest łatwo wejść do nowego środowiska. W międzyczasie takiego bogacza zaczynają otaczać ludzie, którzy ciągle od niego czegoś chcą - już sam nie wie, czy ktoś lgnie do niego, dlatego, że jest fajnym człowiekiem, czy dlatego, że ma tyle pieniędzy.

PAP: W życiu Barbary Piaseckiej Johnson można właściwie prześledzić wszystkie te fazy. Choć ona nie zerwała z rodziną, sprowadziła ją do Ameryki.

E.W. Ściągnęła swoich braci i siostrzeńców, ale stosunki między nimi nie były serdeczne. Barbara traktowała ich raczej jak pracowników, niż jak rodzinę. W zbudowanej przez nią za straszne pieniądze rezydencji Jasna Polana pracowało wielu Polaków. Na początku Barbara nie mówiła zbyt biegle po angielsku, więc zatrudniała rodaków, potem wokół niej uformował się cały dwór zależnych od niej ludzi, na którym panowały stosunki dość feudalne.

PAP: Jaką była pracodawczynią?

E.W. Humorzastą i wymagającą do granic absurdu, choć jej pracownicy to akceptowali. W Jasnej Polanie Barbara była kimś w rodzaju faraona, który dzielił, rządził i wymagał pełnego podporządkowania. Krążą legendy o tym, jak kazała kilka razy skuwać fasadę budowanego pałacu, aby uzyskać właściwy odcień elewacji. Doprowadzało to ludzi myślących racjonalnie, posiadających jakąś wiedzę o realiach budowlanych, do białej gorączki. Ale jej życzeniom stało się zadość.

PAP: A czy wiemy, jaką Barbara była pracownicą? Przepracowała przecież u Johnsonów kilkanaście miesięcy, jako pokojówka?

E.W. Myślę, że miała wielki urok osobisty. Na samym początku zatrudniono ją jako kucharkę, ale okazało się, że jej umiejętności w tej dziedzinie są mizerne. Jednak nie wyrzucono jej - została pokojówką.

PAP: Co sprawiło, że Barbara zaangażowała się w działalność charytatywną?

E.W.: W pewnym sensie nie miała wyjścia. W USA obowiązuje taka niepisana zasada - ktoś, kogo fortuna przekroczy 100 mln dolarów zakłada fundację charytatywną. Ona oczywiście służy celom podatkowym, ale jest też częścią mało jeszcze u nas znanej tradycji odpowiedzialności społecznej biznesu - dzielenia się z biedniejszymi. A założona w XIX w. firma Johnsonów od dawna wiodła prym w tej dziedzinie. Barbara miała potrzebę zaistnienia w Polsce, utrzymywania kontaktów z krajem, więc kiedy założyła swoją własną fundację, wspierała muzyków, malarzy i pisarzy, dawała też pieniądze opozycji demokratycznej w Polsce. Przekazywała pieniądze kilkoma kanałami m.in. przez odwiedzających ją księży. Dla mnie niesamowite było odkrycie, że opozycjoniści, który wspierała, także mieli do niej dość ambiwalentny stosunek. Traktowali ja trochę jak prostą kobietę, która psim swędem dorwała się do majątku, nie mieli dla niej szacunku. Ona musiała to czuć. Wspieranie polskiej opozycji było nieregularne, chaotyczne, Barbara miała swoje humory, jak miała dobry dzień, to dawała, jak nie, to nie. Przeżywała wtedy fazę odkrywania, że otaczają ja wyłącznie ludzie, którzy od niej czegoś chcą.

PAP: Perłą w koronie działalności Barbary Piaseckiej-Johnson miała być kolekcja sztuki.

E.W.: Z wykształcenia była historykiem sztuki, to była jej pasja. Podczas procesu o spadek synowie męża wspominali, że przeglądała katalogi aukcyjne jak żurnale. Był czas, że kompulsywnie skupowała dzieła sztuki. Stworzyła jedną z największych kolekcji sztuki religijnej na świecie. Kupowała w dobrym momencie, kiedy moda kazała większości kolekcjonerów kierować zainteresowania w zupełnie inną stronę. Ona była na mody odporna. Dawała się oczywiście oszukiwać marszandowi i "galernikom", którzy zręcznie rozgrywali jej pragnienie czucia się ważną.

PAP: Co się teraz dzieje z tymi zbiorami?

E.W.: Tej kolekcji już nie ma, uległa rozproszeniu jeszcze za życia Barbary. Dlaczego? Pisząc tę książkę starałam się nie popadać w publicystykę, tylko pokazywać sytuacje z różnych stron, żeby czytelnik sam sobie odpowiedział na pewne pytania. Na przykład, dlaczego Barbara w pewnym sensie roztrwoniła potencjał, który miała? Przychodzi mi na myśl historia Henry'ego Claya Fricka, amerykańskiego przedsiębiorcy z XIX wieku, funkcjonującego w podobny sposób, co założyciele imperium firmy Johnsonów. Z tą różnicą, że Frick był dla robotników potworem, nienawidzono go tak bardzo, że organizowano zamachy na jego życie. Ale był też kolekcjonerem sztuki, a jego kolekcja nie uległa rozproszeniu. Ludzie, którzy z całego świata zjeżdżają, by oglądać te zbiory, nie pamiętają, kim był Frick, jako kapitalista - zyskał nieśmiertelność jako kolekcjoner. Barbara Piasecka Johnson też miała taką szansę, ale z niej nie skorzystała.

PAP: Zastanawiające, że żadne przedsięwzięcie w Polsce, w które angażowała się Piasecka-Johnson nie wypaliło. Stocznia Gdańska padła, preparaty torfowe profesora Tołpy nie podbiły światowych rynków, nawet wystawy przyniosły jej więcej kłopotów niż satysfakcji. Czym to tłumaczyć?

E.W.: Ona była z innego świata, w którym filantrop ma wpływ na to, co się dzieje z jego pieniędzmi, ma kontrolę nad tym, co sponsoruje. U nas nie było takiej tradycji, oczekiwano, że sponsor da pieniądze i nie będzie się wtrącać. W Polsce traktowano Piasecką Johnson jak wróżkę, która może wszystko, przyjdzie, machnie różdżką i uratuje stocznię, a potem sobie pójdzie nie robiąc żadnych problemów. To było niemożliwe. Trudno sprostać takim oczekiwaniom.

PAP: Czy z tej historii o kopciuszku, który został królową płynie jakiś morał?

E.W.: Na pewno moja bohaterka miała trudne życie. Czy była szczęśliwa? Czytelnik sam sobie musi odpowiedzieć na to pytanie.

rozmawiała Agata Szwedowicz (PAP)