„Thor: Mroczny świat” to widowisko chwilami oszałamiające, ale teraz nie da się inaczej: komiksowe blockbustery muszą być szybsze, głośniejsze, bardziej efektowne.

Pierwszym scenom filmu Alana Taylora bliżej do spektakularnego widowiska batalistycznego skrojonego według wzorca ustanowionego przez „Władcę Pierścieni” Petera Jacksona niż do poprzednich blockbusterów, które zeszły z taśmy produkcyjnej fabryki Marvela. Ba, nawet zdolny poruszać się między wymiarami statek kosmiczny mrocznych elfów przypomina zmechanizowane oko Saurona, łypiące łakomie na londyńską dzielnicę Greenwich, którą lada chwila ma pochłonąć. Kenneth Branagh, reżyser pierwszej odsłony „Thora”, preferował spektakl skromniejszy, przynajmniej jak na standardy wielomilionowej produkcji rozrywkowej głównego nurtu. Sporo czasu ekranowego poświęcił tłumaczeniu prawideł rządzących asgardzkim światem i skupił się na motywie dojrzewania do odpowiedzialności.

Trwa ładowanie wpisu

Reżyser „Mrocznego świata” Alan Taylor puścił wodze wyobraźni, tworząc epickie widowisko fantastyczne. Inaczej pewnie być nie mogło, bowiem dzisiaj, w odróżnieniu od roku 2011, kiedy powstawał film Branagha, kinowe uniwersum Marvela jest już prawdziwym imperium i trzeba kręcić mocniej, szybciej i efektowniej. Taylor, nie musząc kłopotać się spowalniającymi akcję introdukcjami, już w prologu rzuca naprzeciw siebie dwie ogromne armie i nie spuszcza z tonu aż do pędzącego na łeb na szyję finału, gdzie – chciałoby się krzyknąć „nareszcie!” – w gruzy wali się nie Nowy Jork, ale kosmopolityczny Londyn. To nadal kino superbohaterskie, ale owego superbohatera trzymające niejako na uboczu.

Thor – już nie zbuntowany chłystek, któremu tylko panienki, mordobicie i asgardzki nektar w głowie, a w pełni uformowany następca tronu – jest ledwie katalizatorem poszczególnych zdarzeń, postacią umożliwiającą działanie innym, otwierającą furtki, choć to oczywiście on zmierzy się z poszukującym zemsty za porażkę sprzed tysięcy lat Malekithem. Plan mrocznego elfa przewiduje nie tylko zniszczenie boskiej siedziby, lecz także wszystkich światów znanych z nordyckiej mitologii, i to za jednym zamachem. Malekith to esencja destruktywnej siły, zło wcielone, pozbawiony ludzkiego pierwiastka czarny charakter, definiowany wyłącznie przez swoje sprowadzające się do szerzenia degrengolady czyny.

Brak jakichkolwiek uczuć wyższych nadaje mu rangę wręcz symboliczną, odhumanizowuje, to istna szarańcza świata Thora. Z kolei dzierżącego bojowy młot asgardzkiego blond herosa uzupełnia jego przyrodni brat Loki, któremu należy się co najmniej własny spin-off. Razem tworzą duet kompletny, oparty na klasycznej opozycji porządku i chaosu. Jeden nie potrafi istnieć bez drugiego, choć żaden tego nie przyzna. Niejaki scenariuszowy bałagan nowego „Thora” rekompensuje konsekwentne efekciarstwo oraz nierzadko zaskakujący humor, który równoważy momentami duszną atmosferę patetycznej walki o wszechświat. Trochę szkoda postaci drugoplanowych i aktorów tej klasy, co Natalie Portman czy Stellan Skarsgard, bowiem nie mają zbyt wiele do roboty i często snują się bez celu po ekranie, ale ich kosztem wyeksponowano znacznie ciekawszych Thora, Lokiego i Malekitha. Najważniejszy pozostaje tutaj jednak wielki kinowy spektakl, swoim rozmachem śmiało konkurujący z „Avengers”. Alanowi Taylorowi udało się postawić nową wieżę ze starych cegieł.

Thor: Mroczny świat | USA 2013 | reżyseria: Alan Taylor | dystrybucja: Disney | czas: 120 min | Recenzja: Bartosz Czartoryski | Ocena: 4 / 6