Reżyserem zapragnął zostać po obejrzeniu „Gwiezdnych wojen”, filmowe szlify zbierał, pracując w telewizji, wreszcie kilka lat temu zadebiutował niskobudżetową „Strefą X”. Dziś kręci blockbustery. Brytyjski filmowiec Gareth Edwards opowiada nam o pracy nad „Godzillą”.

Niedługo obchodzimy rocznicę premiery pierwszego filmu z Godzillą...

Tak, to świetny zbieg okoliczności, mija 60 lat. Cieszę się bardzo, że mój „Godzilla” wchodzi do kin właśnie teraz, ale zapewniam – nie jest to działanie zaplanowane.

Pamiętasz, kiedy po raz pierwszy zobaczyłeś tamten film?

Na jednym z kanałów telewizyjnych co piątek puszczano kino klasy B i trafiłem na którąś część „Godzilli” z tak zwanej ery Showa. Dla mnie, fana science fiction i podobnych rzeczy, łykającego dosłownie każdy podobny tytuł, była to nie lada gratka. I po obejrzeniu tego jednego odcinka serii zacząłem tropić kolejne. Do oryginalnej wersji z 1954 roku dotarłem dopiero później. I mówiąc o zbiegach okoliczności, to ten film oglądałem, kiedy zadzwonił do mnie mój agent z pytaniem, czy lubię Godzillę. Mocno się zdziwiłem, zaniemówiłem. Lecz wziął to, całkiem słusznie, za „tak”.

I dostałeś angaż.

Tak jest, lecz schody dopiero się zaczęły. Zdałem sobie sprawę, że odpowiedzialność za ten film ciążyła tylko i wyłącznie na mnie, bo byłem pewien, że udało mi się skompletować obsadę tak znakomitą, że niczego nie schrzani. Zresztą, nawet jeśli pójdziesz na „Godzillę” tylko dla potwora, zdziwisz się, bo zacznie ci zależeć na losie tych ludzi. To zasługa obsady.

A ja naiwnie sądziłem, że będzie to przede wszystkim spektakl destrukcji...

Sam się zdziwiłem, kiedy czytając scenariusz, autentycznie się wzruszyłem. I wierzę, że publika wychodząc z kina, również uroni łezkę. Jeśli nie, zawiodłem, czego nie biorę pod uwagę, bo jestem dumny z tego filmu, udało nam się wyciągnąć z tej historii szczere ludzkie emocje.

Godzilla z twojego filmu znacznie przewyższa gabarytami swoje poprzednie inkarnacje.

Z początku sami mieliśmy wątpliwości co do słuszności tej decyzji, gdyż po zobaczeniu pierwszych animacji uznaliśmy, że jest zbyt wielki i nie da się go ukryć w kadrze za żadnym elementem scenografii. Uwierz mi, próbowaliśmy nawet go zmniejszyć, ale w pewnym momencie uznaliśmy, że co tam, robimy jak jest. Była to przemyślana decyzja, która nie pozostaje bez wpływu na fabułę, nasza fanaberia ma mocne podstawy. Zresztą trochę sobie utrudniliśmy zadanie, bo potrzeba niesamowitej precyzji, kiedy musisz nanieść na ekran potwora tak dużego. Ma to swoje konsekwencje, ale jednocześnie dodaje filmowi atrakcyjności.

Podobnie jak obsada, o której już zresztą mówiłeś. Udało ci się zebrać ekipę złożoną zarówno z młodych, wschodzących gwiazd, jak i weteranów ekranu.

Jestem z tego powodu bardzo dumny, bo praktycznie każdy z moich aktorów ma zupełnie inne podejście do gry. Na przykład Ken Watanabe to minimalista, jeszcze nie pracowałem z nikim, kto pokazywałby tak wiele, robiąc tak niewiele. I kiedy nieraz tłumaczył mi, jak ma zamiar coś zagrać, co chce zrobić, nie dowierzałem, że to wystarczy, ale okazywało się, że jednak miał rację. Śmiałem się, że te jego miny można policzyć, a ja będę posługiwał się numerami i mówił: „Ken, a teraz zrób pięćdziesiąt trzy!”. Zaufaj mi, nie poznasz tutaj też Aarona Taylora- Johnsona, facet gra coś, czego jeszcze nie grał. I choć „Godzilla” to film akcji, a nie dialogu, hipnotyzujące są te sceny bezruchu, które Aaron potrafi znakomicie wykorzystać, jest zachwycający, ma ten dar, który każe widzowi na niego patrzeć. A przecież „Godzilla” to widowisko opowiadane praktycznie samym obrazem.

To skoro już tak chwalisz obsadę, powiedz też słówko o pozostałych.

Chętnie! Nałogowo oglądałem „Zwariowany świat Malcolma” i znałem Bryana Cranstona z roli Hala. Osobiście uważam, że o wiele trudniej być aktorem komediowym niż dramatycznym, bowiem drobnym gestem można zniweczyć żart i zepsuć całą mozolnie budowaną scenę. Trochę głupio się przyznawać, ale przed rozpoczęciem zdjęć praktycznie nie znałem innych jego ról, lecz wiedziałem, bazując na swojej wiedzy wyniesionej z seansów „Malcolma”, że ten facet da sobie radę dosłownie ze wszystkim. Dlatego cieszę się, że to z Bryanem przyszło mi pracować nad moim pierwszym dużym filmem. Poczułem się dzięki niemu znacznie bezpieczniejszy. Zaś jeśli chodzi o Lizzie Olsen... Nie miałem pojęcia o istnieniu fenomenu bliźniaczek Olsen. Elizabeth zobaczyłem w „Martha Macy May Marlene” i olśniła mnie. Zawsze była moim pierwszym wyborem do roli kobiecej. Miałem nadzieję, że nie odmówi, bo nie miałem zastępstwa. I gdy spotkaliśmy się w Nowym Jorku, sparaliżował mnie strach, cały czas obawiałem się, że nie weźmie roli, ale jednak przekonaliśmy ją paroma zdjęciami, rysunkami, planami, scenariuszem, uwiedliśmy kawą i ciastkiem.

Na koniec – często mówi się o „Godzilli” jako o wypowiedzi proekologicznej.

„Godzilla” faktycznie był rewolucyjny pod wieloma względami i choć staramy się trzymać klimatu oryginalnej wersji, nie odnosimy się bezpośrednio do konkretnych wydarzeń politycznych, mimo że nie da się filmu całkowicie z pewnych kontekstów odrzeć. Nie powiedziałbym, że to czysty przekaz proekologiczny, choć z pewnością element bitwy człowieka z naturą jest tutaj obecny. Innymi słowy: jeśli wkurzysz matkę naturę, możesz spodziewać się konsekwencji!