Po 20 latach odwiedzania odległych zakątków świata wciąż lubię dryfować przed siebie z małą walizeczką. A to dlatego, że w podróży zawsze czuję się jak wąż, który zmienia swoją skórę – mówi Michael Obert, reżyser filmu „Uciekinier z Nowego Jorku”.

Twój bohater, Louis Sarno, postanowił wyjechać do Afryki, by zgłębić historię przypadkowo usłyszanej w radiu piosenki. Czy zdarzyło ci się kiedyś zrobić coś równie szalonego?

Daj spokój, przypadek Louisa jest jedyny w swoim rodzaju. Przez 20 lat intensywnego podróżowania po świecie i zbierania anegdot nie usłyszałem niczego, co mogłoby równać się z tą historią. Mnie zdarza się czasem wstać rano, spakować się, pojechać na lotnisko, wsiąść w pierwszy lepszy samolot i zniknąć na jakiś czas bez informowania kogokolwiek, ale to absolutnie nic w porównaniu z Louisem.

Sam często podróżujesz po Afryce. Co tak bardzo fascynuje cię akurat w tym kontynencie?

Afryka to dla mnie przede wszystkim zapachy: tropikalne kwiaty, deszcz na czerwonej glebie, palące się drewno, spaliny samochodowe w wielkich miastach… Afrykańskie rzeki, Niger, Nil, Kongo, wydzielają woń prehistorii, sprawiają wrażenie, jakby istniały od początku świata. Kiedy te zapachy dostają się do mojego nosa, czuję, że wkrótce ogarną całe ciało. W Afryce czuję więź z mitycznym początkiem, mam wrażenie, że potrafię wyobrazić sobie stworzenie świata.

Co sprawia, że – inaczej niż Louis Sarno – mimo swych egzotycznych fascynacji za każdym razem wracasz do zachodnioeuropejskiego Berlina?

Wyobraźmy sobie, że jestem szamanem, a ty przychodzisz do mnie z poważnym problemem i oczekujesz, że go rozwiążę. Co wtedy robię? Muszę wyruszyć w podróż „na drugą stronę”, do krainy duchów i bogów, którzy pomogą mi znaleźć odpowiedź na twoje pytanie. Gdy to się dzieje, mam obowiązek wrócić i ci ją zakomunikować. Powrót to absolutnie kluczowy moment każdej podróży. Swój sposób opowiadania historii uważam właśnie za taki szamański akt. Wyruszam do innego świata, a gdy coś zobaczę bądź usłyszę, powracam, by podzielić się tym na kartach książek bądź na kinowym ekranie.

W „Uciekinierze…” przenosicie się także do Stanów Zjednoczonych. Co fascynuje cię w kraju, który – jak można by sądzić – został już do reszty wyeksploatowany przez popkulturę?

Przede wszystkim trzeba by postawić sobie pytanie: czym tak naprawdę jest Ameryka? Czy to punkowy klub w nowojorskim Lower East Side? Bezcenny moment absolutnej ciszy, który możesz uchwycić gdzieś na pustyni w stanie Utah? A może tak niezwykła, że dla niektórych aż fałszywa, uprzejmość ludzi, którzy widzą cię po raz pierwszy w życiu, a traktują jak starego przyjaciela? Podróż po USA jest dla Europejczyka jak spoglądanie w lustro. Przecież nieświadomie imitujemy Amerykanów, nawet jeśli nie zdajemy sobie z tego sprawy. Wszystko, co uznajemy za dziwne bądź nieprzyjemne w Ameryce, możemy prawdopodobnie uznać za dziwne i nieprzyjemne w nas samych.

W pewnym momencie Louis wyjeżdża do Ameryki w towarzystwie swojego syna, Samediego. Ta wyprawa ma w sobie coś z podróży inicjacyjnej. Czy zgodzisz się, że we współczesnym świecie roi się od tego rodzaju rytuałów?

Oczywiście, że tak. Po prostu nieświadomie adaptujemy je do nowych formuł. Opowiem o tym na własnym przykładzie. Zanim wyruszę w dłuższą podróż, za każdym razem muszę posprzątać mieszkanie, obciąć paznokcie, obciąć włosy, ogolić się i wziąć prysznic. Mógłbyś pomyśleć, że to nic takiego. A przecież chodzi o to, by zostawić w domu cząstkę siebie, swojego ciała. To samo robią uczestnicy rytuału inicjacji przed przejściem z jednego stanu do drugiego. Czy nie jest fascynujące, że Samedi przed wyjazdem do Ameryki postanawia ogolić głowę? Czyni to instynktownie, ale ten gest ma przecież wiele ukrytych znaczeń.

Jak to się dzieje, że po 20 latach podróżowanie wciąż sprawia ci przyjemność?

Uwielbiam nieprzewidywalność podróży. Gdy jesteś w drodze, nigdy nie wiesz, co przydarzy ci się za chwilę. Po 20 latach odwiedzania najbardziej odległych zakątków świata, zapomnianych rajów, ale i frontów wojennych, wciąż lubię dryfować przed siebie z małą, niemal pustą walizeczką. A to dlatego, że w podróży zawsze czuję się jak wąż, który zmienia swoją skórę. Wyjeżdżam jako określona osoba, a wracam, będąc kimś zupełnie innym. To prawdziwa magia!

Jak doświadczony podróżnik jak ty odbiera film i literaturę drogi?

Moje życie to jeden wielki film drogi. Cały czas udaję sam przed sobą, że chcę gdzieś dotrzeć, a przecież tak naprawdę chodzi mi o to, by być w nieustannej podróży. Kimś, kto doskonale to rozumiał był Jack Kerouac. Uwielbiam go!

Krytycy porównują cię jednak raczej do Ryszarda Kapuścińskiego. Jak reagujesz na takie zestawienia?

Miałem okazję poznać Kapuścińskiego na krótko przed jego śmiercią i bardzo cieszę się z tego spotkania. On kochał Afrykę, ja też. Był podróżnikiem, tak samo jak ja. Był poetą, ja także robię, co mogę, by nim być. Ale obaj żyjemy w zupełnie innych czasach. Jestem zaszczycony, gdy ludzie porównują moje książki do dzieł Kapuścińskiego, ale uważam jednocześnie, że świat się zmienia, a żeby go opisać, potrzebujemy nowego języka, rytmu i stylu. Krótko mówiąc: Kapuściński? Czapki z głów, ale powinniśmy pójść już trochę dalej.

Jednym z najważniejszych bohaterów „Uciekiniera…” pozostaje słynny Jim Jarmusch. Myślisz, że Louis i jego stary przyjaciel mają ze sobą dużo wspólnego?

Louis i Jim chodzili razem do liceum, w latach 80. wynajmowali wspólnie mieszkanie na Lower East Side, znają się teraz ponad 40 lat i są dla siebie jak bracia. Nie musiałem specjalnie przekonywać Jima do udziału w filmie. Jako reżyser po prostu wiedział, że musi się w nim pojawić. Jim – tak jak inni Amerykanie spotykani przez Louisa podczas jego powrotnej podróży do Nowego Jorku – prowadzi życie, z którym mógłby identyfikować się mój bohater, gdyby nie usłyszał w radiu piosenki i nie postanowił wyjechać do Afryki. Z drugiej jednak strony Jim pozostał buntownikiem i outsiderem. Louis znalazł schronienie przed rzeczywistością w afrykańskim lesie, a Jarmusch – w świecie kina niezależnego. Obie te decyzje mają w sobie bardzo podobną energię.

Odbieram „Uciekiniera…” także jako film o konfrontacji z przeszłością i rozliczeniu wyborów. Czy z dzisiejszej perspektywy nie żałujesz decyzji o związaniu się ze sztuką?

Studiowałem ekonomię i w latach 90. rozpocząłem karierę w dziedzinie zarządzania. Miałem przed sobą obiecujące perspektywy, ale w pewnym momencie uznałem, że nie wyobrażam sobie spędzenia całego życia w biurze, i rzuciłem pracę. Zacząłem podróżować, co uczyniło ze mnie pisarza, a po pewnym czasie książki podróżnicze zrobiły ze mnie także filmowca. Swoje obecne życie uważam za przywilej, kocham je. Pozornie irracjonalna decyzja o rzuceniu dobrej pracy to najlepszy wybór, jakiego mogłem dokonać w życiu.