Musical „Polskie gówno” wchodzi właśnie do kin. To kolejny dowód, że polscy filmowcy coraz chętniej opowiadają o polskiej scenie muzycznej

Mówi się, że muzyka łagodzi obyczaje. Oglądając „Polskie gówno” Grzegorza Jankowskiego, można mieć co do tego wątpliwości. Niewybredne żarty, morze alkoholu, wyraźna słabość do innych używek – tak wygląda krajobraz po bitwie i właśnie to stanowi rzeczywistość filmu będącego w naszych realiach prawdziwym zjawiskiem. Musical po polsku? Brzmi jak oksymoron. Bo czy ktoś mógł wyobrazić sobie Mariana Dziędziela wyśpiewującego kolejne kwestie podczas przyrządzania synowi jajecznicy? Barwna historia zespołu Tranzystory, mocno inspirowana biografią popularnego trójmiejskiego muzyka Ryszarda Tymona Tymańskiego, to chyba najbardziej jaskrawy przykład tego, że mariaż dwóch dziedzin sztuki, jakimi są kino i muzyka, może się okazać strzałem w dziesiątkę. Czy to właśnie w formie musicalu, czego przykładem obraz Jankowskiego, fabuły z muzycznym wątkiem w tle, czy wreszcie – chyba najbardziej popularnego – klasycznego dokumentu. Ostatnie lata są tego najlepszym przykładem, bowiem powstaje wiele produkcji, które są poświęcone kolejnym scenicznym fenomenom. Od sceny jazzowej przez muzykę Czesława Niemena po twórczość Krzysztofa Pendereckiego. Od ciasnych, zatęchłych klubów po wystawne, filharmoniczne sale. Wychodzi na to, że nie tylko punk is not dead.

Ważną postacią zamieszaną w kilka projektów okazał się wspomniany Tymon, człowiek instytucja trójmiejskiej sceny muzycznej. Przed kilkoma laty zaliczył udany epizod u Wojciecha Smarzowskiego, brawurowo wyśpiewując w „Weselu” piosenkę „Biały miś”. To właśnie on jest łącznikiem między „Polskim gównem” a jednym z ciekawszych dokumentów muzycznych ostatnich lat – „Miłością”. Film Filipa Dzierżawskiego opowiadał historię legendarnej grupy yassowej, w skład której obok Tymańskiego wchodzili Leszek Możdżer, Mikołaj Trzaska i Jacek Olter. „Ważne było to, że oni byli bardzo młodzi i pełni pasji. Zachowywali się bardziej jak zespół rock’n’rollowy niż jazzowy. Chcieli się przebić za wszelką cenę, nie mieli dużo zajęć, w efekcie cały czas grali. A to zbliża. Nie byli przy tym technicznie tak dobrzy jak inni, ale mieli w sobie to coś. To działa właśnie w rock’n’rollu, gdzie wszystko tak naprawdę bierze się z pasji i charyzmy” – opowiadał w jednym z wywiadów reżyser. „Miłość” to opowieść o niełatwej próbie reaktywacji zespołu, ukazująca w przewrotny sposób postępujący znak czasu i to, w jak różny sposób potoczyły się losy muzyków. „Zagramy i zarobimy dużą kasę” – mówi w pewnym momencie Tymon. „To ty nie widziałeś dużej kasy” – z uśmiechem odpowiada Możdżer.

Alternatywną scenę muzyczną, choć w odmiennej stylistyce, portretują też Tomasz Nuzban i Hubert Gotkowski. Ten pierwszy jest autorem głośnego dokumentu „Za to, że żyjemy, czyli punk z Wrocka”. O tym, jak na przełomie lat 70. i 80. stolica Dolnego Śląska stała się punkowym sercem Polski, opowiada prawdziwy muzyczny gwiazdozbiór. Od Lecha Janerki przez Krzysztofa Kłosowicza, Roberta Brylewskiego po Macieja Maleńczuka. Klasyczna dokumentalna formuła gadających głów przeplatana jest tu scenami z koncertów, udowadniając, jak blisko muzyka ta była prawdziwego życia. Z tego poniekąd wziął się scenariusz „Bobrów”, zabawnej niezależnej fabuły, która obraca się wokół, podobnie jak w przypadku „Miłości”, reaktywacji zespołu (tyle że tym razem punkowego). „Tamta subkultura wydawała mi się niesamowicie kolorowa i kontrastowała z ówczesną rzeczywistością. Podchodziłem do tego świata trochę z innej strony, bo nie miałem irokeza i ćwiekowanej skóry, tylko zacząłem kupować ziny i chciałem się dowiedzieć, o co tym ludziom chodzi. Okazało się, że tak naprawdę o wszystko” – mówi Marcin Kabaj, współtwórca scenariusza, idealnie podsumowując tę niepokorną muzykę.

Trwa ładowanie wpisu

Artystą niepokornym, przynajmniej z punktu widzenia peerelowskich władz, był Czesław Niemen. Do legendy przeszły już jego słowa poprzedzające premierowe wykonanie songu „Dziwny jest ten świat” podczas festiwalu opolskiego w 1967 roku, kiedy zwrócił się do akustyka: „Panie inżynierze, proszę nic nie ruszać, sam się będę miksował”, za co poniósł później surowe konsekwencje. Portret tego wielkiego artysty, chyba najbardziej kompletny, jaki do tej pory powstał, stworzył w „Śnie o Warszawie” Krzysztof Magowski. „Często przypominało to detektywistyczne śledztwo, zwłaszcza w sytuacjach związanych z prowokacjami, jakie serwowano Niemenowi (…). Proces dokumentacji był bardzo żmudny i nieraz brakowało mi wiary w to, że cała »zabawa« w film o Niemenie ma jakiś sens” – opowiadał w wywiadzie reżyser. Jego inscenizowany dokument to kopalnia wiedzy na temat Niemena, w którym pojawiają się fakty wcześniej niepublikowane, a związane głównie z prześladowaniami tego genialnego self-made mana, jak określał go Magowski. Jego film to także niezwykły artystyczny portret miasta, w czym blisko mu do „Nowej Warszawy” Bartka Konopki, obrazu będącego wizualnym suplementem muzycznego projektu pod tym samym tytułem. To liryczne i bardzo intymne spojrzenie na miasto oczami Stanisławy Celińskiej, która przy akompaniamencie Royal String Quartet pięknie interpretuje warszawskie szlagiery – od Agnieszki Osieckiej po Muńka Staszczyka. Reżyser zapytany o powody realizacji tego dokumentu przekonywał, że to nie film, a właśnie muzyka jest dla niego najważniejszą ze sztuk.

Każdy z tych filmów jest dowodem na to, jak mocno muzyka związana jest z życiem. Ze wzlotami, upadkami, radościami, smutkami. I jak za jej pomocą oddać można całe spektrum emocji. Kino, także rodzime, zdaje się to doskonale rozumieć, pełniąc w tym wszystkim rolę pośrednika. Tylko tyle i aż tyle.

Kuba Armata