Dla wielu Polaków dorastających w latach 90. XX wieku Jesse Eisenberg, choć na koncie ma już kreację założyciela Facebooka, a przed nim wciąż występ w roli Leksa Luthora w „Batman v. Superman”, na zawsze pozostanie nastolatkiem z serialu „Luzik guzik”
Dla przeżywającej uniesienia polskiej młodzieży przygody rodziny Greenów, w których oprócz Eisenberga wystąpiła m.in. Anne Hathaway, były jak pocztówka z egzotycznego kraju. Wygląd amerykańskich przedmieść jawił się jako mityczny Zachód. Ale już dylematy bohaterów, muzyka, której słuchali, czy też formy spędzania wolnego czasu wcale nie były tak odległe. W kapitalistycznym boomie wierzyliśmy, że niedługo zaczniemy żyć jak oni. Że będziemy jak Jesse Eisenberg, który stał się dla części z nas twarzą Ameryki. Wówczas pokazywał nam obraz typowego nastolatka zza oceanu i mało kto wtedy przypuszczał, że właśnie na tym wizerunku zbuduje on swoje aktorskie emploi. Kolejne role tylko potwierdzą i uwydatnią jego amerykańskość.
To były czasy, kiedy z terminem „typowy amerykański aktor” nie kojarzyliśmy raczej wymuskanych pięknisiów z wyrzeźbioną klatą, twarzą modela, niezbyt wysokim ilorazem inteligencji i śnieżnobiałym uśmiechem. Eisenberg nigdy tych cech nie wykazywał. Z burzą loków na głowie, uśmiechem, który jest równie serdeczny, co mroczny, bez wątpienia przykuwa uwagę i uchodzi za seksownego, ale na wybiegu nie miałby raczej czego szukać. Ujmował czym innym – naturalnością i niepoprawnością. Bo aktor problemów, o których ku zaskoczeniu wielu mówi głośno, ma sporo. Choćby ten z wyrażaniem swoich emocji. Sporo czasu spędza na terapiach, na których próbuje zwalczyć lęk przed kontaktem z innymi ludźmi. To jedno z następstw zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych, z którymi od lat próbuje ułożyć sobie życie.
Na żywo zachowuje się jak bohaterowie filmów, w których wystąpił. Na bakier z elegancją, w czapeczce lub kapturze, wykonuje nagłe, nerwowe ruchy. Kiedy odbiera nagrody (a ma ich kilka na koncie, choćby statuetkę Gotham czy Amerykańskiego Stowarzyszenia Krytyków Filmowych), z jego ust płynie potok słów, które wydają się kompletnie niekontrolowane. Zdarza mu się też zaliczyć wpadkę, kiedy zdobywa się na humor. Jak wtedy, gdy u Jimmy’ego Kimmela zapowiedział, że kupi sobie dyplom, dzięki któremu dostanie potwierdzenie ukończenia studiów architektury współczesnej, które porzucił dla aktorstwa.
I dobrze zrobił – wypada powiedzieć, choć jego początki w zawodzie do najłatwiejszych nie należały. Po roli w „Luzik guzik” grywał głównie w kinie gatunkowym – najbardziej amerykańskiej odnodze X muzy. Pojawił się w horrorze („Osada” M. Nighta Shymalana z 2004), filmie katastroficznym (telewizyjne „Niebo w błyskawicach” Davida Giancolego z 2001) czy komedii („Lawirant” Dylana Kidda z 2002). Choć nie we wszystkich dostawał dużo ekranowego czasu, trudno było nie zwrócić na niego uwagi. Jako fajtłapowaty nerwus zapadał w pamięć, dzięki czemu proponowano mu angaże do kolejnych filmów, łącznie z przełomowym „Zombieland” Rubena Fleischera z 2009 roku, w którym wcielił się w pogromcę nieumarłych, kolejną, tym razem popkulturową twarz Ameryki (na tym obszarze czeka go także rola Leksa Luthora u Zacka Snydera). Zaskakująco dobry wynik finansowy filmu i popularność, jaką zdobył, przełożyły się też na rozpoznawalność Eisenberga. Skończył się okres umiarkowanej sławy, rozpoczął „czas prześladowań”. Bo czy dla mającego problem z kontaktami międzyludzkimi aktora może być coś gorszego niż ukradkiem robione mu zdjęcia telefonami komórkowymi albo prośby o autograf w najmniej oczekiwanym miejscu?
Oczywiście, sława po „Zombieland” była niczym w porównaniu z apokalipsą, jaka miała nadejść rok później po ogromnym sukcesie „The Social Network” Davida Finchera, filmu, w którym Eisenberg wcielił się w kolejną twarz Ameryki – Marka Zuckerberga, założyciela Facebooka. To, co stało się po tym filmie, wywróciło życie młodego aktora do góry nogami. Zaczepki na każdym kroku, brak chwili dla siebie, niemożność pozostania anonimowym. Jak wspomina aktor, to po tej roli przestano go mylić z Michaelem Cerą. Eisenberg stał się gwiazdą mimo woli, która musiała udzielić dziesiątków wywiadów (a w tych aktor obnaża się bez reszty) i zapozować na dziesiątkach ścianek.
Popularność nowojorczyka dotarła także do Polski. O Eisenbergu zrobiło się głośno nie tylko z powodu jego znakomitych ról, ale także gorącej plotki, jaka przetoczyła się przez media. Mające w nosie weryfikację treści serwisy ogłosiły, że aktor ma polskie korzenie (prawda, jego przodkowie pochodzą ze Szczecina) i biegle mówi po polsku (kompletna bzdura). Kiedy aktor kręcił w Europie „W pogoni za zbrodniarzem” (2006, reż. Richard Shepard), przyjechał nawet do domu swoich antenatów, który sfotografował dla pamiętającej go prawie stuletniej ciotki. Jak wspomina, podróż po Polsce, którą wtedy odbył, nie należała do najprzyjemniejszych. Nie tylko ukradziono mu paszport, ale też przeżył wypadek samochodowy. Ku rozpaczy tych, którzy chcieli doszukać się w Eisenbergu kropli polskiej błękitnej krwi, aktor nie pokochał chyba naszego kraju. No, ale po co mu polskość, skoro ma swoją amerykańskość?
Świadectwo tej daje także we wchodzącym właśnie na nasze ekrany „Night Moves” Kelly Reichardt, w którym wciela się w amerykańskiego farmera, hipstera pracującego na ekologicznej farmie pośród jemu podobnych. Przekonany o słuszności własnej idei wraz z oddanymi towarzyszami postanawia wysadzić elektrownię wodną. To kolejna rola Eisenberga, którą realizuje na ekranie jeden z dogmatów amerykańskich, mówiący o tym, że społeczeństwo obywatelskie musi dbać o siebie samo. U Reichardt widać niebezpieczeństwo brania spraw w swoje ręce.
Odwrotnie niż we wcześniejszej „Iluzji” Louisa Leterriera, w której Eisenberg wcielał się w jednego z magików okradających banki (a więc symbole kryzysu ekonomicznego z 2008 roku). Świadectwo tego, że zemsta za krach ekonomiczny jest możliwa, spodobała się widowni na tyle, że film odniósł komercyjny sukces, a w produkcji jest już sequel.
Zresztą w wypadku Eisenberga ciągi dalsze to nic nadzwyczajnego. Niedługo będziemy mogli zobaczyć go w kontynuacji „Zombieland” i usłyszeć w „Rio 3”. Ponownie chce z nim współpracować także Woody Allen, u którego aktor wystąpił w filmie „Zakochani w Rzymie” w 2012 roku. Choć w wypadku tego akurat duetu naprawdę trudno się dziwić. Łączą ich przecież nie tylko neurozy i obsesje, ale także to, że oboje są esencją amerykańskości.
„Night Moves” w reżyserii Kelly Reichardt z Jessem Eisenbergiem w roli głównej wejdzie do kin 17 kwietnia