„Przebudzenie mocy” musiałoby się okazać niebywałą katastrofą, żeby zaszkodzić karierze J.J. Abramsa. Na to się jednak nie zanosi

Trwa ładowanie wpisu

Na długo przed premierą „Przebudzenia mocy” było wiadomo, że nawet jeśli film okaże się arcydziełem, w stronę J.J. Abramsa polecą zarówno płatki róż, jak i kamienie. Wprowadzenie „Gwiezdnych wojen” w XXI wiek to bardzo odpowiedzialne zadanie. Uniwersum stworzone przed niemal czterdziestoma laty przez George’a Lucasa traktowane jest bowiem jako dobro wspólne. Premiera siódmej części gwiezdnej sagi odciśnie na karierze dobiegającego pięćdziesiątki Abramsa niezatarte piętno. Choć ma na koncie niejeden blockbuster, w tym dwie części odświeżonego „Star Treka”, od dziś już zawsze będzie pamiętany jako facet, który zwrócił światu „Gwiezdne wojny”. Albo je spartolił.
Jeszcze zanim podpisał – zapewne najważniejszy w życiu – kontrakt, otwarcie deklarował uwielbienie dla sagi Lucasa, czym przyprawiał miłośników konkurencyjnego „Star Treka” o szczękościsk, szczególnie gdy gruchnęła wieść, że zajmie się reżyserią rebootu. Błędem będzie jednak zignorowanie dotychczasowego dorobku amerykańskiego filmowca, choć na pierwszy rzut oka wydaje się on nader skromny. Za kamerą kinowej produkcji po raz pierwszy stanął zaledwie przed dekadą i do dziś nakręcił tylko pięć pełnych metraży (wliczając w to „Przebudzenie mocy”). Na reżyserii się jednak jego historia ani nie zaczyna, ani nie kończy.
Trudno sobie wyobrazić, żeby Jeffrey Jacob Abrams wybrał pozafilmową ścieżkę kariery, skoro oboje jego rodzice byli producentami, a siostra scenarzystką. Mimo nacisków ojca nie poszedł jednak do szkoły filmowej, za to od 16. roku życia pracował na planach filmowych i przerobił chyba wszystkie szczebelki panującej tam hierarchii. Zanim osiągnął pełnoletniość, skomponował muzykę do filmu Dona Dohlera „Nocna bestia”, potem zaczął pisać scenariusze. Pierwszy sprzedał dopiero w 1990 roku – na jego podstawie nakręcono komedię „Dbać o interes” z Jamesem Belushim. Przez resztę lat 90. Abrams ciągle próbował swoich sił jako scenarzysta. Największy – choć gorzki – sukces odniósł z filmem „Armageddon” Michaela Baya, bo mimo że bombastyczny spektakl zarobił krocie, Abramsowi przyniósł mało chwalebną nominację do Złotej Maliny. Końcówka dekady to także pierwsza w jego karierze poważna przygoda z telewizją, nad wyraz udana. Stworzony przez Abramsa serial „Felicity” utrzymał się na antenie cztery lata. Potem wymyślił „Agentkę o stu twarzach” (pięć sezonów) i wreszcie „Lost. Zagubionych” (sześć sezonów). Ten ostatni serial zapewnił mu międzynarodową rozpoznawalność.
Plotka głosi, że Tom Cruise po obejrzeniu ciągiem dwóch sezonów „Agentki...” chwycił za słuchawkę i zatelefonował do Abramsa z propozycją powierzenia mu reżyserii trzeciej części „Mission: Impossible”. Decyzja ryzykowna, podjęta pod wpływem chwili, ale okazała się słuszna. Mimo że był to dla niego debiut, Abrams pokazał, że ma swój własny pomysł na kino. Odcinając się na tyle, na ile pozwoliła mu narzucona konwencja, od poprzednich części serii, zrealizował film gęstszy, cięższy klimatem od zwyczajowego odprężającego letniego blockbustera. Abrams na dobre wkroczył do Hollywood, nie zaniedbując przy tym telewizyjnych seriali. Na małym ekranie zaliczył co prawda kilka dotkliwych wpadek i parę produkowanych przez niego projektów nie wyszło poza jeden czy dwa sezony („Alcatraz”, „Wybrana”, „Revolution”, „Almost Human”), ale inne utrzymały się przez ładnych parę lat („Fringe: Na granicy światów”) lub ciągną się do dziś („Impersonalni”). Zaś niedługo po premierze „Mission: Impossible III” otrzymał kolejną propozycję. Przydarzył mu się „Star Trek”.
Zadzwonili do niego scenarzyści Roberto Orci i Alex Kurtzman, z którymi pracował przy swoim debiucie. Kupili Abramsa, który nie za bardzo orientował się w całej tej kosmicznej historii, pomysłem na zresetowanie serii przy jednoczesnym zachowaniu kanoniczności sagi opowiadanej od lat na małych i dużych ekranach. Abrams nakręcił dwie części „Star Treka”, pomiędzy nimi zrealizował jeszcze „Super 8”, swoisty hołd dla dokonań kina lat 80., a zarazem list miłosny do twórczości Stevena Spielberga, na którego następcę się zresztą często Abramsa namaszcza. Sam Spielberg doradzał zresztą przy montażu „Przebudzenia mocy”, nie ukrywając swojego zachwytu filmem. Teraz Abrams trzyma wszystkie asy w rękawie, bo „Przebudzenie mocy” musiałoby się okazać niebywałą katastrofą, żeby zaszkodzić jego rozkwitającej karierze. Co jednak dalej?
Stale produkuje – macza chociażby palce także w kolejnej odsłonie „Star Treka” – szukając sposobu na telewizję. Jego nazwisko figuruje przy zaplanowanych na 2016 rok serialach „Roadies” Camerona Crowe’a, opartym na powieści Stephena Kinga „11.22.63” oraz typowanym na przebój „Westworld” z Anthonym Hopkinsem i plejadą gwiazd. Ale na razie przez kilka kolejnych tygodni J.J. Abrams nie będzie ani telewizyjnym monarchą, ani spadkobiercą kina nowej przygody, ale tylko i aż reżyserem kolejnych „Gwiezdnych wojen”. I chyba mu z tym dobrze.