Kultura operuje językiem symbolicznym: w obszarze kultury można powiedzieć więcej, niż mówi się w obszarze polityki albo debaty społecznej. W kulturze można podejmować ryzyko, którego nie podejmie się w życiu – mówi Magdalena Sroka, nowa dyrektor Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej
Film „Body/Ciało” to jeden z największych sukcesów polskiego kina ostatnich lat, nagrodzony m.in. na festiwalu w Berlinie / Media
„11 minut” Jerzego Skolimowskiego był tegorocznym polskim kandydatem do Oscara / Media
"Ida" w reżyserii Pawła Pawlikowskiego zdobyła Oscara / Media
Niedawno minęły dwa miesiące, od kiedy objęła pani stanowisko dyrektor Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Były łatwiejsze czy trudniejsze, niż się pani spodziewała?
Zanim przeszłam do instytutu, wiele osób ostrzegało mnie, że środowisko filmowców jest trudne i konfliktogenne. Spodziewałam się, że będę musiała stoczyć jakąś walkę, ale nic takiego się nie wydarzyło, wręcz przeciwnie. Wszyscy są wyjątkowo zaangażowani, środowisko ma poczucie odpowiedzialności za polskie kino, a przy tym potrafi prowadzić dialog, słuchać argumentów i ulegać im, gdy trzeba. Zwykła, ludzka komunikacja jest wystarczająca do załatwiania wszystkich spraw – przynajmniej na razie. Więc te dwa miesiące okazały się raczej łatwiejsze, niż oczekiwałam.
Przyszła pani do PISF w niezwykłym momencie. Z jednej strony polskie kino ma najlepszą passę od lat, podkreślaną kolejnymi nagrodami i zaproszeniami na festiwale, z drugiej minister kultury chciałby mieć większy wpływ na to, jakie filmy są kierowane do produkcji, i żeby kultura – w tym kino – była bardziej narodowa w treści. To trudny moment dla kina?
Moim zdaniem nie. Musimy pamiętać, że jedynymi osobami odpowiedzialnymi za jakość oferty kulturalnej są sami twórcy, ale oni nie mogą działać bez stałego wzmacniania ich środowiska, bez stwarzania im warunków do rozwoju. Tego nie można zadekretować ani określić ustawą.
Inną sprawą jest tworzenie polityki kulturalnej. Tematy, na które zwraca uwagę Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, czyli reinterpretacja mitów narodowych oraz próba wzmocnienia identyfikacji społecznej wokół tych mitów, zawsze muszą być obecne w kulturze narodowej. To przecież nic nowego. Tu raczej trzeba stawiać pytania o odpowiedzialność twórcy. Czy artysta ma być rodzajem papierka lakmusowego historii i społeczeństwa? Wystarczy popatrzeć chociażby na dzieła Andrzeja Wajdy, by przekonać się, jak on traktuje powinności twórcy. Ale mamy też filmowców, którzy swoją twórczość traktują jako indywidualną wypowiedź artystyczną i w tym też nie ma nic złego. Przez ostatnie dziesięć lat polskie kino zachowywało tę różnorodność. Co czwarty film wsparty przez PISF był filmem historycznym – potrzeba stałego odnawiania dialogu z przeszłością była i będzie obecna w polskim kinie. Dzięki instytutowi powstały filmy, na które widzowie czekali bardzo długo. Tytuły ważne dla naszego postrzegania historii. O Katyniu, Powstaniu Warszawskim, Grudniu 1970 roku, ale też o generale Nilu czy księdzu Jerzym Popiełuszce. Czasami nasi dzisiejsi krytycy o tym zapominają.
Ministerstwo chętnie obejrzałoby wielki hollywoodzki film o polskich bohaterach.
Tworzenie wielkich fresków historycznych, jak słusznie zauważył minister Sellin, jest zależne przede wszystkim od środków finansowych. Stąd pomysł, by ten rodzaj, nazwijmy to „interwencji artystycznej”, odbywał się poza Polskim Instytutem Sztuki Filmowej. Instytut nie dysponuje środkami, które pozwalałyby myśleć o podobnych produkcjach. Na fabularny film historyczny możemy przeznaczyć maksymalnie 6 mln zł. Superprodukcja, przynajmniej w rozumieniu Hollywood, wymaga zdecydowanie większych budżetów.
W mediach społecznościowych pojawiły się niedawno plotki na temat połączenia PISF z Narodowym Instytutem Audiowizualnym i stworzenia w ich miejsce jednej instytucji kultury, która byłaby pod kontrolą ministerstwa. To coś, co warto komentować, czy raczej trzeba pozostawić w sferze plotek?
To przede wszystkim niemożliwe pod względem prawnym. Polski Instytut Sztuki Filmowej nie jest instytucją kultury, jest państwową osobą prawną działającą w sektorze gospodarki i dokonującą interwencji poprzez legalne udzielanie pomocy publicznej przedsiębiorcom. Wobec tego próba połączenia PISF z jakąkolwiek instytucją kultury byłaby de facto rezygnacją z tej daniny publicznej, jaką płatnicy łożą na utrzymanie instytutu, a także zaprzeczeniem dyrektywy europejskiej w zakresie wsparcia produkcji audiowizualnej. PISF działa w oparciu o osobne przepisy, zresztą to za rządów Prawa i Sprawiedliwości przeprowadzono notyfikację przed Komisją Europejską, w co minister Sellin był wówczas żywo zaangażowany. Nie wydaje mi się zatem, żeby te plotki miały jakiekolwiek racjonalne podstawy.
To by zresztą wymagało nawet nie tyle nowelizacji, ile całkowitej zmiany ustawy o kinematografii.
A potem kolejnego procesu notyfikacyjnego i wielu działań, które trwają latami. To byłaby kwestia nie tylko woli legislatora, ale przede wszystkim działania na wspólnym rynku europejskim. Interwencja w dziedzinę gospodarki, a nie tylko w dziedzinę kultury.
W tym roku PISF obchodził dziesięciolecie. Jak ta dekada zmieniła polskie kino?
Diametralnie. Pamiętamy lata 90., kiedy kinematografia była niedofinansowana, powstawało kilkanaście filmów rocznie, a te, które realizowano, z reguły były komercyjne, bo przede wszystkim musiały zarabiać. Powstanie Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej przywróciło kinu równowagę, znów najważniejszy zaczął być głos twórców. Udało się stworzyć transparentny i czytelny system, opierający się na samoregulacji środowiska filmowców. Pieniądze na wsparcie produkcji przyznawane są przez ekspertów reprezentujących stowarzyszenia i organizacje twórców. Zaangażowanie środowiska filmowego jest zapisane w ustawie o kinematografii, więc system jest niezależny i nie może na niego wpłynąć ani dyrektor PISF, ani szef MKiDN.
Czy Oscar dla „Idy”, ale także sukcesy „Body /Ciało” Małgorzaty Szumowskiej, „Demona” Marcina Wrony, „11 minut” Jerzego Skolimowskiego, dokumentów Hanny Polak to szczyt możliwości polskiego kina, czy impuls do tego, żeby było jeszcze lepiej?
To na pewno jest impuls do dalszego działania. Kino w ostatnich latach otworzyło się na debiutantów: „Córki dancingu” Agnieszki Smoczyńskiej są najświeższym przykładem tego, jak debiutując, znaleźć się od razu na prestiżowym festiwalu Sundance. To jest dopiero początek, będziemy coraz silniejsi, coraz bardziej obecni na międzynarodowych festiwalach, bo mamy fenomenalnych twórców, obdarzonych niezwykłą wrażliwością, którzy ciągle są zdolni do pokazywania rzeczy w nowym kontekście, którzy są oczytani, znają świat i teraz uczą się, jak się w tym świecie promować.
To kiedy następny Oscar?
Rok po roku nie uda się zdobyć Oscara, ale bardzo ważne jest to, że mamy coraz więcej filmów z olbrzymim potencjałem.
Co czeka polskie kino w kolejnych latach?
Przede wszystkim musimy dofinansować filmy dla młodych widzów lub widowni familijnej. To jest u nas absolutna nisza, dziedzina, w której od lat nie proponujemy niczego nowego. Sami zaprzepaszczamy szansę na budowanie nowej widowni, która musi się przyzwyczaić do oglądania polskiego filmu. Kryzys polskiego kina w latach 90. zaowocował także tym, że do dziś dla części widzów nasze filmy są symbolem czegoś nudnego, nieciekawego, depresyjnego, niegodnego uwagi. Przez ostatnie dziesięć lat udało się w znacznym stopniu tę świadomość zmienić: na polskie filmy chodzi co roku do kin coraz więcej widzów, w ubiegłym roku ich liczba sięgnęła 11 milionów. Ale to wciąż za mało. Widownia nie będzie jednak rosła, jeśli nie przyzwyczaimy młodych widzów do oglądania polskiego kina. Oferta dla widowni familijnej musi więc powstawać, musimy udowodnić, że potrafimy opowiadać ciekawe historie, budować zaufanie widzów. To nasz podstawowy cel.
Bardzo rozwinięty rynek filmów dla dzieci i młodzieży mają Holendrzy i Skandynawowie. To wzory do naśladowania?
Wzór skandynawski jest bardzo dobry, bo wyraźnie pokazuje, że najważniejszym kryterium nie jest budżet, tylko umiejętność opowiadania historii. Wtedy nawet przy braku tego, co znamy z kina amerykańskiego, czyli spektakularnych efektów specjalnych i w dużej mierze rozrywkowego charakteru, takie kino się broni i jest chętnie oglądane przez młodych widzów. Także w Polsce, co pokazał niedawno „Klub włóczykijów”, zrealizowany za kwotę teoretycznie niepozwalającą na wyprodukowanie filmu – a jednak znalazł swoją widownię. Oczywiście nie był to oszałamiający wynik, ale wyraźnie widać, że takie filmy warto robić.
Skandynawowie mają to, czym my również dysponujemy, czyli dużą bazę dobrej literatury dziecięcej, którą można przełożyć na język filmu.
Planujemy przeprowadzenie konkursu na scenariusz filmu dla dzieci, a do udziału w rywalizacji chcemy zaprosić najlepszych polskich twórców literatury dziecięcej. To będzie także próba budowania relacji między różnymi środowiskami, oparta na rozbudowanej części warsztatowej. Pisarze, producenci i dystrybutorzy we wspólnym gronie będą dyskutować, jakie są kryteria dobrego filmu dla dzieci, jakie uwarunkowania budżetowe, na jakie filmy młodzi widzowie najchętniej chodzą do kina i jak opowiadać historie, które będą chcieli oglądać. Te warsztaty mają sprawić, że pisarze będą od początku wiedzieli, jak skonstruować scenariusz, który nie niesie ze sobą ryzyka produkcyjnego czy finansowego. Trzeba też odpowiedzieć na pytanie, na ile wyjście do kina to jest decyzja rodziców, którzy zabierają dzieci na amerykańskie produkcje, bo po prostu o nich dużo słyszą. Na ile zaś gotowi są do podjęcia ryzyka i zabrania dziecka na film, na którym sami będą się nudzić. To też jest kwestia pewnej edukacji, by rodzice mieli świadomość, że nie każdy film może być „Shrekiem”, i że trzeba zabierać dzieci na filmy dla nich przeznaczone.
Polski Instytut Sztuki Filmowej od samego początku kładł nacisk na edukację filmową, i to przynosi wymierne efekty, zarówno w postaci konkretnych nagród, jak i większej świadomości młodej widowni. Programy edukacyjne przeznaczone dla uczniów gimnazjów i liceów sprawdziły się chyba nieźle.
One cały czas sprawdzają się bardzo dobrze, podobnie jak programy wspierające przeznaczone dla nauczycieli. Czasami spotykamy się z zarzutem ze strony kiniarzy, że ze względu na funkcjonowanie Filmoteki Szkolnej szkoły rzadziej wychodzą do kina. To także warto zmienić: chcemy, żeby filmy były oglądane w kinie, bo tylko wtedy można je w pełni docenić. Jeśli obcujemy z kinem stale, to uczymy się rozpoznawania kodów, zaczynamy rozumieć różne języki i estetyki filmowe, budujemy kompetencje do odbioru coraz trudniejszych, coraz bardziej wyrafinowanych obrazów. Dlatego działalność Filmoteki Szkolnej, programu dla gimnazjów i liceów, jest tak ważna.
Ale wciąż nie rozwiązuje problemu, jak wyedukować rodziców, by zabierali dzieci do kina na wartościowe filmy.
To jest rzeczywiście trudne, bo dzieci wychowuje teraz „stracone pokolenie”, czyli ci, którzy programowo nie chodzą na polskie filmy, bo tak silnie mają w sobie zakodowaną niechęć do nich. Na pewno „Bogowie” czy „Miasto 44” przełamują ten sposób myślenia: oba były olbrzymimi sukcesami frekwencyjnymi i kulturalnymi. Stały się wydarzeniami – dyskutowano o nich, spierano się, natomiast nikt nie pozostał obojętny.
Oba te filmy udowodniły, że można u nas robić kino czysto gatunkowe, w takim hollywoodzkim rozumieniu.
Bardzo ważna w funkcjonowaniu PISF będzie dyskusja na temat kina gatunkowego. Pod tym względem oferta polskiej kinematografii jest dla widzów często niezrozumiała i nie zawsze dobrze skoordynowana. Filmy ulegają procesowi kanibalizacji: mamy dużo produkcji o podobnej tematyce, opowiadanych podobnym językiem, które niepotrzebnie konkurują ze sobą i wszystkie na tym tracą. To jest trend, który obserwujemy od dawna i szukamy recepty, jak temu zaradzić. Można się zastanowić nad rozdzieleniem finansowania kina arthouse’owego i gatunkowego, ale to wymaga bardzo długiej i głębokiej debaty środowiskowej. W przyszłym roku będziemy dyskutować nad kształtem programów operacyjnych, nad tym, jak rozwiązać problemy polskiej kinematografii, które dziś diagnozujemy.
A jak kino gatunkowe promować, żeby mogło konkurować z produkcjami z Hollywood?
Jeśli chodzi o widzów, to w ogóle nie musimy promować kina gatunkowego. Zrobiliśmy z Uniwersytetem Ekonomicznym w Katowicach badania widza kinowego w Polsce, z których wynika jednoznacznie, że podstawowym kryterium wyboru filmu kinowego jest gatunek. Drugie kryterium to obsada, trzecie – temat. Widz w Polsce doskonale rozpoznaje kino gatunkowe, nie ma problemu z rozpoznawaniem mieszania konwencji w ramach gatunku. Pod tym względem nie musimy edukować widzów. Za to musimy nakłonić producentów i twórców do jasnego określania, jakie są polskie filmy. Żeby nie bali się powiedzieć, jak w przypadku „Czerwonego pająka” Marcina Koszałki, że to jest jednocześnie kino autorskie i gatunkowe. Że podąża wytyczoną ścieżką i czerpie z pewnych modeli dostępnych dla konkretnego gatunku. To jest kwestia mentalnego przełamania wśród samych twórców.
Być może to także wina dziennikarzy? Część krytyków, zwłaszcza starszego pokolenia, nie za bardzo ceni kino gatunkowe. Tylko czy ludzie jeszcze kierują się opinią recenzentów?
Wcale nie jest tak źle: z badań wynika, że 35 proc. wpływu na wybór filmu mają właśnie recenzje. Ludzie szukają opinii o filmach. Inna sprawa, że brakuje u nas prawdziwych recenzji, dominują opisy z próbą oceny filmu. A są takie tytuły, które wymagają pogłębionych analiz, pomagających widzom zbudować kompetencje do zrozumienia filmu. W mojej ocenie dobrym przykładem jest „11 minut” Jerzego Skolimowskiego. Bez zrozumienia, że mamy do czynienia z dekonstruktem, ze współczesną wersją „Czarodziejskiej góry”, ze światem, który świadomie pozbawiony został sensu, bez zrozumienia tej narracji trudno jest docenić wyrafinowaną, mistrzowską formę tego filmu.
Jednocześnie w Polsce brakuje wysokonakładowego, popularnego czasopisma filmowego. To także efekt tego „straconego pokolenia”, o którym pani mówiła?
A czy istnieje dobry magazyn muzyczny albo teatralny? Albo po prostu kulturalny?
Są, ale niszowe.
Moim zdaniem jest to naturalny kryzys związany z pomieszaniem priorytetów. My w Polsce ciągle za dużo, zbyt agresywnie pracujemy, zaniedbujemy rozwijanie własnych kompetencji intelektualnych. Po prostu z tego zrezygnowaliśmy. Uznaliśmy, że budowanie lepszej przyszłości jest ważniejsze niż rozwój osobisty. Stąd ten bardzo głęboki kryzys. Dopóki ta proporcja się nie zmieni – a zmieni się dopiero wtedy, kiedy będziemy mieć lepsze warunki bytowe, kiedy nas po prostu będzie stać na to, żeby pracować mniej – dopiero wtedy zaczniemy odczuwać potrzeby kulturalne i zrozumiemy, że nam czegoś brak. Na razie to jeszcze nie jest ten moment.
Transformacja trwająca u nas od ponad ćwierć wieku wciąż się pod tym względem nie dokonała. Kultura przez wiele lat była zepchnięta na margines albo traktowana instrumentalnie.
To nie jest kwestia wyłącznie kultury. To – zwłaszcza w firmach, które odniosły duży rynkowy sukces – często dotyczy także tzw. działów rozwoju, współpracy networkingowej, inwestowania w nowe projekty, szukania nowych produktów na rynku startupowym. Polskie firmy nie znajdują czasu na to, żeby zainteresować się innowacyjnymi pomysłami, bo ciągle są zajęte minimalizowaniem kosztów produkcji i zwiększaniem efektywności tego, co robią. To jest też objaw braku równowagi. Każda firma powinna w jakiś sposób dbać o budowanie kompetencji intelektualnych, rozpoznanie, co może dać szansę na lepszy rozwój w przyszłości. Ale w Polsce się w ogóle tego nie robi: ani w gospodarce, ani w kulturze, ani w życiu. Pytanie, czy my się tego nauczymy, bo moim zdaniem to jedna z podstawowych przyczyn naszych problemów z innowacyjnością. Na MIT, najlepszej politechnice świata, każdy student obowiązkowo bierze udział w wybranych zajęciach artystycznych. Tam inżynier nie może nie mieć kompetencji w zakresie kultury, ma się udzielać w spektaklach teatralnych, grać, kreować, tworzyć. Jeśli tego nie zrobi, nigdy nie będzie zdolny do innowacyjności.
Kultura jest wentylem bezpieczeństwa dla każdego społeczeństwa. Operuje językiem symbolicznym: w obszarze kultury można powiedzieć więcej, niż mówi się w obszarze polityki albo debaty społecznej. Może pewne tematy rozbrajać, inne oswajać, krytykować albo konfrontować. W kulturze można podejmować ryzyko, którego nie podejmuje się w życiu. Kultura nie jest od tego, żeby stwierdzać, tylko od tego, żeby pytać. To jest najwyższa forma egzystencji, przez którą możemy stale wracać do podstawowych pytań o kondycję ludzką, o to, kim tak naprawdę jesteśmy. Nie ma człowieczeństwa bez kultury.