W KINACH | „Jason Bourne” – piąta część serii o byłym agencie CIA – to błaha historia, ale pierwszorzędne kino akcji
Dziennik Gazeta Prawna
Pasuje do tego filmu krótki, treściwy tytuł „Jason Bourne”. Od razu wiadomo, że akcja skupia się przede wszystkim na bohaterze. Reżyser i współscenarzysta Paul Greengrass – podobnie jak we wcześniejszych częściach serii – osadza fabułę w realnym świecie, nawiązuje do aktualnych wydarzeń. Wspomina się tu wojnę w Syrii, jeszcze raz wraca do afery Snowdena, pierwsza, piekielnie dynamiczna część filmu rozgrywa się w czasie gwałtownych protestów w Grecji. Ale to wszystko dym i lustra: polityczne i społeczne tło nie ma tu większego znaczenia, nadaje jedynie filmowi pozory głębszej refleksji. Wszystko już w tej serii zostało powiedziane, machinacje możnych tego świata obnażone, a korupcja i spiski niszczące amerykańskie służby – rozpracowane. Do tej układanki Greengrass nowych elementów nie dorzuca, w zamian oferując pierwszorzędnie zrealizowane kino akcji.
„Wszystko pamiętam” – mówi Jason Bourne w pierwszej scenie filmu, choć jak się okazuje, jeszcze nie wszystko wie, a o wielu rzeczach znów chciałby zapomnieć. Ucieka od rzeczywistości gdzieś na peryferie świata, żyje z dnia na dzień, zarabia, biorąc udział w nielegalnych walkach, ale przeszłość i tak go znów dopada. Bourne wkracza do akcji, gdy dawna współpracowniczka informuje go, że CIA planuje kolejną nielegalną operację wywiadowczą. A przy okazji może dowiedzieć się, kto stał za zamachem, w którym przed laty zginął jego ojciec. Bourne rozpoczyna kolejny pojedynek z agencją, a na dodatek musi się zmierzyć z pracującym dla CIA płatnym zabójcą, z którym ma zadawnione porachunki.
Najciekawszy w tym filmie wydaje się kolejny etap dyskretnej ewolucji bohatera. Nowe wyzwanie Bourne podejmuje niechętnie, nigdy nie chciał brać udziału w toczącej się wokół niego bezpardonowej walce o władzę. Ale napędzające go gniew i żądza zemsty jeszcze się nie ulotniły. „Można ponownie zwerbować go do CIA”, mówi grana przez Alicię Vikander agentka tropiąca Bourne’a. Jeszcze nie tym razem, ale nie zdziwię się, jeśli twórcy serii pójdą dalej tym tropem. Ostatecznie Jason Bourne nie zna życia poza walką.
Reszta jest akcją: napompowaną adrenaliną, błyskawicznie przenoszącą się z Aten do Berlina i Londynu, z wielkim – nawet już zbyt przerysowanym – pościgiem rozegranym na zatłoczonych ulicach Las Vegas. Zagubiła się gdzieś duszna atmosfera osaczenia, wyparowała spiskowa paranoja, zniknęła przygnębiająca wizja świata, w którym każdy jest pod kontrolą, a przecież szpiegowanie obywateli poprzez serwisy społecznościowe to w tym filmie ważny drugoplanowy wątek. Ale jednocześnie Greengrass wie, jak utrzymać napięcie, jak wykorzystać nerwową pracę kamery i montaż, by swojej – niezbyt przecież oryginalnej – opowieści nadać paradokumentalny sznyt. Choć trochę żal, że tak rzadko wraca do szarpiącego nerwy, realistycznego kina: w końcu to „Krwawa niedziela”, „Lot 93” czy niedawny „Kapitan Phillips” zapewniły brytyjskiemu reżyserowi miejsce w historii kina. Saga o Bournie to tylko rozrywkowa odskocznia.
Jason Bourne | USA 2016 | reżyseria: Paul Greengrass | dystrybucja: UIP | czas: 123 min | w kinach od 29 lipca