WYDARZENIE | „Moonlight”, wielki film Barry’ego Jenkinsa, wreszcie wchodzi na ekrany polskich kin
Dziennik Gazeta Prawna
Mroczny jak wnętrze igły” – cytat ze wspaniałego wiersza Brodskiego jak ulał pasuje do odmalowania wewnętrznego portretu Chirona, bohatera „Moonlight” Barry’ego Jenkinsa. Niskobudżetowy dramat o zmagającym się z własną seksualnością czarnoskórym chłopcu, nastolatku, a następnie mężczyźnie z ubogiej dzielnicy Miami podbił serca amerykańskich krytyków, potem widzów, dzisiaj uważany jest za jednego z oscarowych faworytów.
Miami w „Moonlight” nie wygląda jak z pocztówki. Słońce za chmurami, palmy zakurzone, szeregowce mieszkań socjalnych, wszędzie dilerzy. Ryzyko wpisane w cenę: trochę kiepskiego życia, parę lat handlowania dragami, kulka w łeb. Czekają następni, czekają albo właśnie się rodzą. Nikt się niczemu nie dziwi, nikt nie polemizuje z takimi regułami, nikt tych ludzi nie zauważa. Bardzo niewielkie fatum.
W nowym filmie Jenkinsa oglądamy świat odseparowany, żyjącymi własnymi prawami. Kraj w kraju, państwo w państwie. Tutaj nie czyta się gazet, poza amerykańskim futbolem nie ogląda się telewizji. Rytm każdego dnia naznacza swoista katatonia. Codzienny letarg. Jeżeli ktoś, jak Chiron, nie pasuje do wyznaczonych reguł, musi się mierzyć ze swoją odmiennością podwójnie. Nie stać go na rewoltę, spuszcza głowę. Dostaje łomot, nadstawia drugi policzek, chociaż nie czytał wcale Biblii. Kocha matkę, ale matka przez dłuższy czas kocha tylko dragi. Przede wszystkim jednak Chiron nie wie, kim jest, kim się stanie, nie rozumie, dlaczego sfera jego seksualności reaguje na rzeczywistość dookolną inaczej niż szkolnych rówieśników.
Trzy akty, trzech aktorów w roli Chirona, to samo przeklęte życie. Przeklęte, miejscami wspaniałe. „Życie kipi i odradza się” – mówił Jarosław Iwaszkiewicz w dokumencie Andrzeja Wajdy „Pogoda domu...”. W „Moonlight” to odrodzenie ma charakter stuporu. Wszystko kipi wewnątrz Chirona, na zewnątrz bohater pozostaje jednak posągiem. Nie, nie zimnym – za to bardzo smutnym. Ciekawa jest przestrzeń topograficzno-psychologiczna otaczająca chłopca. Dookoła dryfują rozbitkowie, scenariuszowo podzieleni na dwie kategorie. Pierwsza jest typowa, to postaci z tła, małe zakapiory albo średni złośliwcy, którzy czując wokół siebie jakąkolwiek słabość, wiedzą, że trzeba ją zniszczyć, poniżyć albo zaatakować, żeby na moment poczuć się zwycięzcami. W ten sposób sportretowani zostali okrutni szkolni koledzy Chirona albo otoczenie jego matki. Znacznie ciekawsi są jednak bohaterowie towarzyszący bezpośrednio życiu chłopca: uzależniona od narkotyków matka albo jedyni przyjaciele Chirona – narkotykowy diler i jego empatyczna żona, wreszcie najważniejsza postać w życiu bohatera, szkolny przyjaciel Kevin. Jedyny, który w Chironie dostrzeże człowieka, mężczyznę. Jedyny, który tak mocno go zdradzi. W poruszającym finale filmu Chiron powie Kevinowi: „Całe życie byłem odporny na dotyk. Nikomu nie pozwalałem się dotykać. Bałem się tego. Ciebie tylko się nie boję”.
Być może Barry Jenkins w portrecie Chirona powtarza dosyć oczywiste i łopatologicznie referowane cechy tożsamościowe typowego geja: nadwrażliwość, delikatność, skrajny introwertyzm, nie mam jednak wątpliwości, że czyni to w dobrej wierze. Najciekawsze kino afroamerykańskie z ostatnich kilkudziesięciu lat to było kino gniewu, kino przypominające dramatyczne historie z przeszłości Stanów Zjednoczonych rymujące się z hasłem „nigdy więcej” albo filmy prezentujące dumę czarnoskórych, dumę i siłę. Filmy maczystowskie, feminizujące, zaangażowane. Jenkins wprowadził na rozkrzyczane salony delikatnego geja. Bardzo go brakowało.
Moonlight | USA 2016 | reżyseria: Barry Jenkins | dystrybucja: Solopan | czas: 111 min