David Lynch w nowej odsłonie „Twin Peaks” pomieszał czas i przestrzenie dokładnie tak, jak robił to w swoich najważniejszych filmach. To ukłon w stronę zagorzałych fanów jego twórczości. I pstryczek w nos tradycyjnej, sentymentalniej telewizji.

Tych, którzy liczyli, że od pierwszych minut serialu wkroczą spokojnie w mgliste krajobrazy małego miasteczka, spotkało niemałe rozczarowanie. Dale Cooper nie pije już z charakterystycznym uśmiechem kawy w swojej ulubionej restauracji, lecz niczym Nicolas Cage z „Dzikości Serca”, w skórzanej kurtce rozbija się czarnym, sportowym samochodem.

Równolegle, w wieżowcach Nowego Jorku, poznajemy tajemniczego młodzieńca, który całymi dniami wpatruje się w szklany sześcian. Przenosimy się także do mieściny Buckhorn w Dakocie Południowej, gdzie do czynienia mamy z wyjątkowo brutalnym morderstwem, związanym prawdopodobnie z kolejną aktywnością Boba. Akcja w tych miejscach toczy się wyjątkowo szybko, w przeciwieństwie do fabularnego slow motion w samym miasteczku Twin Peaks. W czterech pierwszych odcinkach serii otrzymujemy zbliżenie raptem na kilka znanych z poprzednich sezonów postaci, raczej średnio odnajdujących się w swoim ponownym, aktorskim wcieleniu (np. Lucy i Andy). Nie można oprzeć się więc wrażeniu, że twórcy wracają do rodzinnej krainy Laury Palmer nieco na siłę, a dawna konwencja wydaje się im się nawet przeszkadzać. Obserwujemy bowiem spory kontrast pomiędzy swobodą prowadzenia fabuły „pozatwinpeaksowej”, a nieco drętwym budowaniem napięcia w samym miasteczku.

Sprawdź, czy pamiętasz głównych bohaterów "Miasteczka Twin Peaks" [QUIZ] >>

David Lynch nie kocha swoich bohaterów sprzed lat. Porzuca popkulturowe sentymenty i podąża zupełnie nową ścieżką, odrabiając przy tym obowiązkową pracę domową, którą sam zadał sobie ćwierć wieku temu. Potrafi zamienić bystrego agenta Coopera w opóźnionego mentalnie wariata. Zbuntowanego Bobbiego Briggsa w pokornego i czułego policjanta, któremu zawdzięczamy chyba najsłabiej do tej pory zagraną scenę (moment, gdy patrzy na fotografię Laury Palmer). Na pierwszy plan wysuwa Margareth Lanterman, której ciągle aktywny pieniek przekazuje intrygujące informacje zastępcy szeryfa – Hawkowi.

Powiedzmy sobie głośno: to koniec „Miasteczka Twin Peaks”, które znaliśmy. Nowa produkcja, to nie serial stworzony na komercyjne potrzeby telewizji. Sam David Lynch odcina się od przypisywania jej łatki trzeciego sezonu i postuluje, by dzieło traktować jako kompletny film podzielony na osiemnaście części. Wylewanie żali nad zniszczeniem „starego, dobrego Twin Peaks” jest nie na miejscu. Minęło 25 lat, dlatego tych, którzy chcą jeszcze płakać, wysyłamy na miesięcznice. Nowe otwarcie historii „Twin Peaks” to prawdopodobnie ostatnie dzieło Davida Lyncha. Pozwólmy więc mistrzowi surrealistycznego kina przenosić nas w nieznane sfery z pogranicza wyobraźni, snu i jawy. I liczmy, że efekt będzie porównywalny do „Mulholland Drive”, a nie do słabszego „Inland Empire”.