Im głębiej w książkę, tym robi się zabawniej i coraz mniej poprawnie. Czubaszek opowiada o własnym dzieciństwie, nieudanym pierwszym małżeństwie, poglądach na miłość, związek, macierzyństwo, starość.
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
FELIETONY „Muszę przyznać, że niechętnie wracam do przeszłości, zwłaszcza że nigdy nie pałałam miłością do historii. Bo co tu zresztą lubić● Ot, było, minęło. A jeszcze mniej lubię mówić o planach na przyszłość. Bo o czym tu mówić. Mnie jutro może szlag trafić. Każdy musi umrzeć, a ja już żyję tyle lat, że to w każdej chwili może mi się przydarzyć” – napisała we wstępie Maria Czubaszek. Smutno dziś czytać te słowa, wiedząc, że autorka nie doczekała premiery swojej ostatniej książki. Zgodnie jednak z zapowiedzią w tej antologii luźno powiązanych tekstów Czubaszek nie przejawia choćby śladowej skłonności do rozliczeń ani roztkliwiania się nad sobą. W „Nienachalnej z urody” satyryczka, wedle swojego zwyczaju, bywa kąśliwa, nie stroni od kontrowersyjnych wypowiedzi, ale jej rozbrajająca szczerość, choć czasem zdumiewa, wywołuje uśmiech sympatii. Żeby było fair, Maria Czubaszek złośliwości w pierwszym rzucie kieruje pod własnym adresem. Z humorem przytacza wypowiedzi hejterów wypominających jej brzydotę, której miał być winien nałóg papierosowy. Satyryczka wszystkim krytykom odparowuje, że palenie z jej aparycją nie ma wiele wspólnego, bo „nienachalna z urody” była już jako dziecko, kiedy nie paliła z całą pewnością. Przy okazji piętnuje współczesny kult piękna i gwiazdy skrzętnie ukrywające fakt, że urodę i młody wygląd zawdzięczają operacjom plastycznym. Im głębiej w książkę, tym robi się zabawniej i coraz mniej poprawnie. Czubaszek opowiada o własnym dzieciństwie, nieudanym pierwszym małżeństwie, poglądach na miłość, związek, macierzyństwo, starość, aborcję. Bywa malkontentką deklarującą, że nie znosi podróży, jedzenia, dzieci, spotkań z rodziną, a przyjaźni z kobietami unika jak ognia. Ale jej bezkompromisowość budzi szacunek.
Nienachalna z urody | Maria Czubaszek | Prószyński i S-ka 2016
PROZA Parę lat temu zachwyciła mnie proza Chimamandy Ngozi Adichie. Ceniona na świecie nigeryjska pisarka potrafiła stworzyć pełnokrwistą, epicką narrację. Nie chodziło wyłącznie o umiejętność wykreowania poruszającej do cna opowieści o wojnie. Adichie pisała tak, że czytelnik był w stanie rozpoznać twarze bohaterów, a powieściowy świat zdawał się realny i namacalny. Podobne atuty znajduję dziś w książce „Rybacy” debiutującego w roli powieściopisarza Nigeryjczyka Chigozie Obiomy. On również potrafi sprawić, że nie tyle wyobrażamy sobie scenerię nigeryjskiej wioski w połowie lat 90., ile w nią wkraczamy. Czytając, da się poczuć skwar afrykańskiego słońca, dotyk rozgrzanej ziemi pod stopami i zapach smażonych bananów w rodzinnej kuchni. Obioma pisze w sposób niezwykle sugestywny. Podobnie jak Adichie tworzy też wiarogodnych bohaterów.
„Rybacy” to naznaczona mrokiem opowieść o końcu dzieciństwa, która mówi wiele o relacjach społecznych i niepokojach panujących w Nigerii pod koniec ubiegłego wieku. Jest czterech braci chowanych twardą ręką przez ojca, mającego wobec synów ambitne plany. Mężczyzna chce dać im zachodnie wykształcenie i szanse na świetlaną przyszłość. Gdy jednak ojciec wyjeżdża, nadwrażliwa i zabobonna matka nie jest w stanie zapanować nad dziećmi. Chłopcy całymi dniami włóczą się samopas, nawet nie przeczuwając, że ich niewinne zabawy mogą mieć tragiczne konsekwencje. „Rybacy”, czerpiąc z realizmu magicznego, okazują się trzymającym w napięciu thrillerem w egzotycznym wydaniu. Ale nie tylko o opowieść z dreszczykiem tutaj chodzi. Obioma pokazuje również, jak kruche bywają relacje między najbliższymi i jak niepozorny może się okazać początek rozpadu rodziny.
Rybacy | Chigozie Obioma | przeł. Sebastian Musielak | Wydawnictwo Literackie 2016
PROZA W roku 2000 amerykański krytyk literacki James Wood ukuł złośliwy termin „histeryczny realizm” na określenie tego, co go irytowało w ówczesnej anglojęzycznej prozie. Ów termin, odnoszący się do twórczości pisarzy tak od siebie różnych jak Thomas Pynchon, Zadie Smith czy David Foster Wallace, nie zrobił kariery. Ale jeśli idzie o „Bonita Avenue” Petera Buwaldy, jedną z najgłośniejszych holenderskich powieści ostatnich lat, bon mot Wooda zdaje się pasować jak ulał – i zaraz krótko wyjaśnię dlaczego. „Bonita Avenue” to rzecz o familijnej katastrofie – o tym, że wystarczy siedem miesięcy, by całkowicie się rozpadło życie rodziny pięknej jak z rozkładówki kolorowego czasopisma. Naturalnie rodzina Sigeriusów chwiała się w posadach już wcześniej, ale jej właściwy upadek zaczyna się u samego szczytu, gdy Siem Sigerius, judoka i geniusz matematyczny, rektor prestiżowej uczelni, mąż i ojciec, zamierza postawić pierwsze kroki w polityce. Wtedy właśnie wybija szambo zwane przeszłością. Czego tu nie ma● Są i zdrady małżeńskie, i porzucone dzieci, i odnalezione rodzeństwo, są słabi mężczyźni i silne kobiety, jest szantaż i przemysł porno, są kliniki psychiatryczne i wieńczący wszystko wybuch w hurtowni sztucznych ogni w Enschede (to zdarzenie rzeczywiste – eksplozja, która miała miejsce 13 maja 2000 r., zabiła 23 osoby).
Buwalda pisze błyskotliwie i zabawnie, ma szczególny dar snucia opowieści („Bonita Avenue” to debiut, czego się zupełnie nie czuje). Problemy pojawiają się jednak na poziomie konstrukcji postaci i fabuły. Naczelnym grzechem tej książki są przesada i patos, a także podporządkowanie losów bohaterów ramowemu konceptowi, który w gruncie rzeczy, mimo pozorów hiperrealistycznej powagi, wywodzi się wprost z melodramatu i z melodramatu zapożycza swoje niewiarygodne zwroty akcji.
Bonita Avenue | Peter Buwalda | przeł. Maja Porczyńska-Szarapa | W.A.B. 2016