MUZYKA | Na czwartej płycie Porter penetruje rejony r’n’b, gospel i bluesowe. Śpiewa niezwykle rytmicznie, na luzie, bawiąc się swoim przyjaznym wokalem. To bardzo osobista płyta: odwołuje się na niej do swojego syna, zmarłej matki, z którą był bardzo blisko związany.
Dziennik Gazeta Prawna

Trwa ładowanie wpisu

Nie ma tak charakterystycznego głosu jak Tony Bennett (nikt nie ma), nie potrafi tak wibrować wokalem i pójść wysoko jak Joe Williams, nie szaleje przy mikrofonie w stylu Ala Jarreau. Gregory Porter stał się jednak jednym z najważniejszych jazzowych głosów w ostatnim czasie. Nieprzypadkowo. Swoim ciepłym wokalem, niezwykle czystym, wzruszającym sposobem śpiewania, bez fajerwerków, z powodzeniem trafia na popowe listy przebojów. Jego kolaboracja z Disclosure w numerze „Holding On” wylądowała na szczycie US Dance Club Songs. Najnowsza płyta „Take Me to the Alley” też doskonale radzi sobie w popowej konkurencji. Już znalazła się w pierwszej setce Billboardu i na piątym miejscy UK Chart, przegrywając jedynie z Beyoncé, Radiohead, Drake’em i Skeptą. Porter pokazuje, że najwyższej próby jazz może przebić się do rzeszy fanów. Nie po raz pierwszy zresztą.
Wychowany głównie przez mamę pastora Gregory zapowiadał się na solidnego zawodnika futbolu amerykańskiego. Kontuzja przeszkodziła mu jednak w karierze. Dom Porterów był przesiąknięty muzyką, gospel i jazzem, Gregory zakochany był w płytach Nat King Cole’a w końcu zaczął sam próbować swoich wokalnych sił w lokalnych kalifornijskich klubach. Podczas studiów zaprzyjaźnił się z wykładowcą, jazzmanem Kamau Kenyattą, który został jego mentorem. Kariera Portera nabrała rumieńców, kiedy w dużej mierze sam przygotował musical o wymownym tytule „Nat King Cole and Me – A Musical Healing”, który miał premierę w 2004 roku. Solową płytę udało mu się jednak nagrać dopiero sześć lat później. Najpierw było „Water”, dwa lata później „Be Good”. Obie otrzymały nominacje do Grammy, ale na statuetkę Porter musiał poczekać do trzeciego krążka „Liquid Spirit”, którego aranżerem został Kamau Kenyatta. Wydany już przez prestiżową Blue Note Records album na samych Wyspach sprzedał się w ponad stu tysiącach egzemplarzy. Charakterystyczną czapeczkę z daszkiem osłaniającą mu także policzki zaczął rozpoznawać nie tylko jazzowy świat. Do współpracy zaprosili go m.in. Lizz Wright, Jamie Cullum, Dianne Reeves i wspomniani Disclosure. Ich wspólny numer „Holding On” otwiera „Take Me to the Alley”. Jednak w innej wersji niż klubowy oryginał. Tutaj mamy niezwykle ciepłą, jazzowo-soulową balladę. Na czwartej płycie Porter penetruje też rejony r’n’b, gospel i bluesowe. Śpiewa niezwykle rytmicznie, na luzie, bawiąc się swoim przyjaznym wokalem. To bardzo osobista płyta: odwołuje się na niej do swojego syna, zmarłej matki, z którą był bardzo blisko związany.
Osobistym tekstom towarzyszy świetna muzyka. Popis swoich umiejętności dają m.in. pianista Chip Crawford, basista Aaron James, perkusista Emanuel Harrold, saksofonista Tivon Pennicott, trębacz Keyon Harrold i Ondřej Pivec na organach. Ich jazzowe wariacje w „Fan the Flames” czy „French African Queen” dają płycie solidnego kopa. Sam Porter pokazuje w nich, że mimo kolaboracji z popem, która na pewno pomaga mu w popularności, pozostaje rasowym jazzmanem z mocnym głosem. Niestety obok dużych festiwali (m.in. Glastonbury) i kilkudziesięciu koncertów na całym świecie, na razie nie ma w jego rozpisce koncertowej występów w Polsce. Śpiewając już u nas wcześniej, pokazał, że jest na co czekać.
Gregory Porter | Take Me to the Alley | Blue Note/Universal