Afryka cierpi od podziałów, granic, wzajemnej niewiedzy i nieufności – mówi Alain Mabanckou, jeden z najwybitniejszych współczesnych pisarzy afrykańskich
Pańska matka chciała, żeby został pan prawnikiem. I próbował pan nim zostać. Skąd więc literatura?
Moja matka chciała dla mnie jak najlepiej, pragnęła, bym odniósł sukces – a w tym celu, jak sądziła, trzeba przede wszystkim nosić garnitur i krawat. Poszedłem więc do szkoły prawniczej i spędziłem tam sześć lat. Kiedy w 1995 roku mama zmarła, dotarło do mnie, że jestem w pewnym sensie zwolniony z tego obowiązku. Poza tym codzienne chodzenie do sądu, by bronić sierot, wdów i biedaków, wykończyłoby mnie emocjonalnie – podejrzewam, że na okrągło bym płakał.
Był pan jedynym dzieckiem swoich rodziców.
Owszem, i jak to często bywa, literatura stała się moim lekarstwem na samotność. W ten sposób mogłem się otoczyć ludźmi. Pisarz przypomina nieco reżysera filmowego, który wyznacza aktorom role i zadania, nawet jeśli wszystko to się obraca w świecie fikcji.
Pisanie było więc pańskim dziecięcym marzeniem?
To nie takie proste. Kiedy dorastałem w Kongu, do głowy mi nie przyszło, że mógłbym pisać. Ja jedynie żarłocznie czytałem. Do dzisiaj jestem zresztą przekonany, że aby cokolwiek napisać, musisz czytać, czytać i czytać. Naturalnie to dosyć staromodny i być może już nieaktualny pogląd (śmiech). Tak czy owak, przyjechawszy w latach 80. do Francji, znalazłem się w całkowicie odmiennej sytuacji kulturowej – w świecie przesiąkniętym nie tylko literaturą, lecz także kultem pisarzy. Zacząłem spotykać ludzi parających się pisarstwem i w pewnym momencie poczułem, że sam mogę spróbować tego fachu. I to było coś! Wielka przyjemność płynąca z pisania o czarnych ludziach w Afryce i na emigracji.
Jest pan pisarzem francuskim, frankofońskim, afrykańskim czy może kongijskim?
Po pierwsze jestem czarnoskóry – to się przede wszystkim rzuca w oczy (śmiech). Skoro jestem czarny, to znaczy, że pochodzę z Afryki. Z Afryki Środkowej. Z Konga. To podstawowa warstwa mojej tożsamości: mój kraj, mój kontynent. Pomimo tego jednak drzwi i okna domu, w którym mieszkam, są szeroko otwarte, bo nigdy nie chciałem być Afrykaninem, który wszystko wyjaśnia sobie Afryką i przez Afrykę. Francja to także moja ziemia – coś na kształt innego układu odniesienia. Przybyłem do Paryża, mając 21 lat, tam studiowałem, tam zacząłem pisać i tam znalazłem wydawców. Spędziłem we Francji blisko dwie dekady i nijak nie potrafiłbym wymazać jej ze swojej duszy. Cały czas jednak pozostaję Kongijczykiem. Zwłaszcza wtedy gdy śpię – ponieważ śnię po kongijsku, śnię w tamtejszych językach. Za dnia mogę być Francuzem albo i Amerykaninem, ale w ciemnościach nocy jestem człowiekiem z Konga. I kiedy piszę – jestem z Konga.
Czy ta skomplikowana tożsamość jest powodem, dla którego lubi pan wybierać na bohaterów swoich książek ludzi na różne sposoby zmarginalizowanych, przegranych, żyjących na obrzeżach społeczności i narodów?
Niewykluczone, że tak. Ale jest jeszcze coś: mam głębokie przekonanie, że dobre uczucia nie owocują dobrą literaturą. Pisanie to działalność w dużej mierze obsesyjna. A mnie interesują historie upadków i klęsk, próby odpowiedzi na pytanie, jak to możliwe, że porządny człowiek staje się zgorzkniały, wściekły, mściwy, okrutny. Lubię bohaterów, którzy siłują się z życiem, stawiają opór i szukają dróg ucieczki – ze społeczeństwa, ze swojej klasy, z klanu, rodziny, nawet od siebie samego. Dostrzegam ponadto we współczesnej literaturze afrykańskiej ogólną tendencję polegającą na odwrocie od kolektywnych idei i ideologii – takich jak komunizm, niewolnictwo czy kolonializm – i na zwróceniu się ku jednostce. Jak człowiek należący do tylu rozmaitych grup może kształtować swoją własną tożsamość? Czy jest skazany na dyktat zbiorowości? I jaką cenę się płaci za bunt? Afrykanie – co widać w literaturze – przestają posłusznie iść za kolektywnym głosem. Taka sytuacja ma dla pisarza ważne konsekwencje: on też nie musi iść za kolektywnym głosem.
Czy istnieje jedna literatura afrykańska, czy wiele literatur?
Parę razy na Zachodzie spytano mnie: „Czy mówi pan po afrykańsku?”. Nawet George Bush stwierdził w swoim czasie, że „Afryka to naród, który cierpi na straszliwą chorobę”. Ale Afryka nie jest jednorodna ani kulturowo, ani językowo, ani politycznie. Problem Afryki jest raczej odwrotny: ona cierpi od podziałów, granic, wzajemnej niewiedzy i nieufności. Jeśli kiedyś przydarzy nam się literacki boom, podobny do tego latynoamerykańskiego sprzed paru dekad, będzie on wymagał głębokiego przeformułowania samej idei Afryki.
Czy ciężko było się wspiąć na akademicki parnas francuskiej kultury? Zaczynał pan jako kompletny outsider.
To było dość trudne, ponieważ francuska kultura – a w szczególności literatura – starała się i wciąż się stara odróżnić od kultury frankofońskiej, na rozmaite sposoby dyskryminując tę ostatnią. Jeśli mam czarną skórę i przyjechałem z Afryki, to nawet jeśli piszę po francusku, dostanę metkę pisarza frankofońskiego, a nie francuskiego. Tu nawet nie chodzi o ciągłą walkę o uznanie – tu chodzi o to, by przekonać nadęte kręgi akademickie, że przyszłością języka francuskiego są właśnie frankofoni, i to oni, imigranci czy mieszkańcy dawnych kolonii, są rzeczywistymi ambasadorami francuszczyzny. Amin Maalouf, Yasmina Khadra, Dany Laferriere, Atiq Rahimi – długo można by wymieniać. Jakkolwiek by ich ceniono, gdzieś w cieniu czai się piętno „frankofona”, kogoś, kto przywlókł się do mojej pięknej Francji, nauczył się mojego pięknego języka, ale i tak nie ma szans wznieść się na mój poziom. Problem polega jeszcze na tym, że Francja jest przywiązana do swoich klasycznych ideałów. Czy można pisać lepiej niż Marcel Proust? Nigdy! (śmiech). Masz, człowieku, paść na kolana przed tymi pomnikami i złożyć im hołd.
Pana powieści są napisane po francusku, ale są w nich afrykańska dynamika i temperament.
Każdy pisarz powinien zachować swój osobisty akcent. Nie chcę polerować języka, którym piszę, nie chcę go czyścić, nie chcę być czarnym człowiekiem o białej skórze. Jestem, kim jestem. W moich powieściach – szczególnie w „Kielonku” i „Zwierzeniach jeżozwierza” – starałem się przekazać po francusku specyfikę afrykańskiej narracji, jej oralną, nie zaś tekstualną tradycję. W tej tradycji to, co mówisz, jest ważniejsze od tego, co piszesz. Mowa stanowi zobowiązanie, rodzaj umowy, której nie da się zerwać. „Kielonek” to książka o tym, jak puste mogą być zapisane zdania, bo to mowa ma moc sprawczą, performatywną. Chciałem, by czytelnik poczuł to zderzenie świata mowy i świata pisma.
Stąd eksperymenty z interpunkcją?
Interpunkcja jest dla Francuzów (śmiech). W potoku afrykańskiej mowy kropki i duże litery wydają się zbędne. A bardziej serio – Afryka nie ma swojej klasyki literackiej, nie ma poprawnościowych wzorców. Może je sobie albo pożyczyć, albo wymyślić na nowo, choćby przez zaprzeczenie. Tu nie chodzi o drobiazgi w rodzaju kropek czy przecinków, lecz o znalezienie swojego prawdziwego akcentu.
Niemniej francuscy krytycy chętnie łączą pana z Rabelais’em czy Célinem.
Krytycy lubią tego rodzaju analogie. To oczywiście zaszczyt być skojarzonym z tak wybitnymi nazwiskami, ale wolę jednak pozostać sobą. Poza tym marzy mi się taka chwila, gdy będzie się mówić o jakimś europejskim prozaiku: ten gość pisze jak Léopold Senghor, jak Wole Soyinka, jak Ngugi wa Thiong’o, jak Camara Laye. Na razie obracamy się w zamkniętym kręgu zachodnich, europocentrycznych odniesień. Cokolwiek napiszemy, podejmuje się próby upchnięcia nas w szufladki tamtej tradycji. To tak, jakby nas ostrzegano: nie jesteście w stanie zrobić nic nowego, nic zaskakującego, zawsze będziecie ledwie powtórzeniem.
Zamiast spoglądać na Europę, woli pan wspominać własną matkę.
Dobrze pamiętam, w jaki sposób moja matka potrafiła opowiadać historie. Ze śmiechem, z komiczną przesadą, emfazą, gestykulacją, często jednocześnie mówiąc i tańcząc. To właśnie tę ekspresję chciałem uczynić budulcem moich powieści.