Wchodzący do kin dokument „Amy” to nie tylko portret jednej z najbardziej oryginalnych wokalistek ostatnich lat. To także opowieść o tym, że nikt nie jest w stanie przygotować się na sławę i jakie tragiczne ma to konsekwencje

Trwa ładowanie wpisu

Mawiała: „Sława mnie zabije”, „Kiedy zostanę gwiazdą, prawdopodobnie oszaleję”. Podobne stwierdzenia padają w dokumencie „Amy” z ust bohaterki kilkakrotnie. Stało się dokładnie tak, jak przewidywała, choć jak sama przyznawała, chciała żyć.
Reżyser filmu Asif Kapadia (autor nagradzanego dokumentu „Senna”) i jego współpracownicy wykonali tytaniczną pracę. Nie tylko przeglądając setki godzin materiałów wideo i przesłuchując taśmy audio. Udało im się również namówić na wypowiedź wiele osób z grona tych, które przez lata znajdowały się blisko Amy Winehouse, od członków rodziny po ochroniarza i przyjaciół z dzieciństwa. Kapadia i spółka złożyli z tego dokument oparty na archiwalnych zdjęciach, bez gadających głów. Wypowiedzi zostały okraszone materiałami wideo sprzed lat. Widzimy Amy wśród rodziny jako kilkuletnie dziecko, jak była zbuntowaną nastolatką, wreszcie z różnych okresów jej kariery. Opis jej muzycznej drogi przeplata się z wątkami z „normalnego” życia. Im dłużej trwa „Amy”, tym bardziej na bok odsuwane są wątki muzyczne. Dokument staje się opowieścią o wyniszczających skutkach sławy, do której, jak słusznie zauważa jeden z bohaterów filmu, nikt nie jest się w stanie przygotować. A kiedy grono ludzi zaczyna robić za ciebie niemal wszystko, kończy się normalne życie. Wtedy problemy Amy zaczynają się pogłębiać, choć nie pojawiły się w momencie, gdy zrealizowała swój pierwszy album, lecz dużo wcześniej.
Winehouse nie jest pierwszą wybitną artystką z takim życiorysem i zapewne nie ostatnią. W wielu miejscach jej biografię można zestawić chociażby z życiorysem Kurta Cobaina, lidera zespołu Nirvana (rozstanie rodziców, przyjmowanie leków psychotropowych od dziecka). Zaszczucie medialne też nie było wyjątkiem. Wystarczy wspomnieć, co przed laty działo się z Michaelem Jacksonem, Madonną, Whitney Houston czy George’em Michaelem. Medialnej nagonce Kapadia poświęca sporo miejsca w dokumencie, znajdując w mediach współwinnych tego, co się stało. Widzimy więc Amy uciekającą przed paparazzi, wyśmiewających jej problemy z używkami słynnych prowadzących talk-show (na przykład Jaya Leno), dostaje się tabloidom opisującym każde jej potknięcie. Można odnieść wrażenie, że niektóre z tych scen Kapadia jeszcze podkręca, dodając do zdjęć z paparazzi zgłośnione dźwięki aparatów i oślepiające błyski fleszy. Niepotrzebnie daje nam jasne sygnały, kto jest współwinny temu, co się stało z Amy. Podobnie bezpardonowo potraktował też jej byłego męża oraz ojca. Nie dziwne więc, że rodzina nie była zadowolona z końcowego efektu „Amy”. Wydaje się też, że niepotrzebnie w drugiej części Kapadia tak bardzo epatuje wizerunkiem upadłej Amy, czy to w jej londyńskim domu, czy na słynnym koncercie w Belgradzie, na którym ledwo trzymała się na nogach. Mało tego, Kapadia chcąc dosadnie zaznaczyć wagę niektórych wypowiedzi, zatrzymuje się na nich na dłużej, podkreślając je dramatyczną muzyką. Tak jakby się bał, że widzowi nie zapadną one wystarczająco mocno w pamięci. Największą wartością tego dokumentu wydaje się jego muzyczna część, fragmenty zza kulis dotyczące głównie jej pracy przy mikrofonie oraz gitarze, a także przypomnienie jej najważniejszych lirycznych wypowiedzi. Dzięki Kapadii, a raczej zdjęciom, których użył, możemy oglądać genialne sceny i dialogi ze spotkania Amy z jej wielkim idolem Tonym Bennettem. Niesamowite wrażenie robią też materiały live z czasu przed wybuchem jej popularności, sprzed płyty „Back to Black”. Nie tylko z jej normalnych koncertów, lecz także z występu w pokoju podczas przesłuchania w jednej z wytwórni. Okolice wydania płyty „Frank” w 2003 roku to chyba najlepszy czas dla Amy. Przesiąknięty jazzem materiał nie odniósł nawet w połowie takiego sukcesu jak późniejszy „Back to Black”, ale jest doskonałym świadectwem świeżości, a jednocześnie muzycznych korzeni Amy. Zawsze marzyła o tym, by być jazzową wokalistką, a nie piosenkarką, i śpiewać tak, jak się śpiewa jazz: w zadymionej knajpie, a nie na stadionie dla tysięcy ludzi. Te czasy miały już jednak nie powrócić. Znakomite są fragmenty wywiadów, w których Amy opowiada o swojej fascynacji jazzem (zarażała nim przyjaciół, m.in. Questlove’a i Mos Defa, z którymi chciała stworzyć projekt muzyczny) oraz jak potrafi rzucić celną ripostą i szczerą sentencję, zbijając z tropu dziennikarzy. Bezkompromisowa chciała być też na scenie i w studiu. Kiedy tylko pojawiły się sukcesy, coraz mniej zaczynało zależeć od niej i to kierowało ją coraz mocniej w destrukcję. Uderzające jest to, że wszyscy dobrze wiedzieli, że Amy pogrąża się coraz bardziej i balansuje na granicy śmierci. Wypowiadający się w filmie starają się usprawiedliwiać, ale właściwie bez winy pozostaje (według twórców) tylko jej pierwszy menedżer Nick Shymansky, który notabene mocno współpracował z autorami dokumentu.
„Amy” już odniósł sukces. W pierwszy weekend wyświetlania zarobił na Wyspach ponad pół miliona funtów (rekord wśród dokumentów brytyjskich). Na pewno pomogło w tym medialne zawirowanie po premierze w związku z protestami ojca Amy i jej byłych partnerów. Zdaje się, że ponownie górę nad jej muzyką wzięły kontrowersje i pozamuzyczne aspekty. Oby więcej ludzi poszło na „Amy”, by posłuchać jej doskonałego głosu z archiwalnych koncertów i poznać jej muzyczną drogę, a nie zobaczyć, jak staczała się nieuchronnie w dół i jak masa ludzi wysysała z niej energię, którą chciała poświęcić na śpiewanie jazzu. Tony Bennett uważa, że można by ją postawić na równi w rzędzie z Billie Holiday i Ellą Fitzgerald. Na pewno byłaby jego słowami speszona.
Amy | Wielka Brytania 2015 | reżyseria: Asif Kapadia | dystrybucja: Gutek Film | czas: 127 min lll