"Prawda i inne kłamstwa" Arango, "Lucynka, Macoszka i ja" Reinera oraz "Moja piątka z Cambridge" Modina. Co warto poczytać?
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
POWIEŚĆ Sascha Arango, żeby rozwiać potencjalne wątpliwości, nosi krótko przyciętą brodę i jest Niemcem – skądinąd zresztą znanym i nagradzanym scenarzystą, który w wieku 55 lat zadebiutował literacko powieścią „Prawda i inne kłamstwa”. Był to, jak się zdaje, strzał w dziesiątkę, bo książka podbiła niemiecki rynek, a prawa do niej sprzedano do kilkudziesięciu krajów.
Nie jest to proza szczególnie oryginalna, ale na swój sposób szlachetna i elegancka – a przy tym rozbrajająco amoralna. Oto poznajemy bowiem Henry’ego Haydena, bestsellerowego pisarza, czułego małżonka i ogólnie człowieka o wielkim sercu. Problem jedynie w tym, że taka osoba nie istnieje: rozchwytywane powieści Haydena napisała jego żona, którą Henry regularnie zdradza, jedna z jego kochanek, niejaka Betty, oświadcza mu, że jest w ciąży, a cały precyzyjnie wykreowany wizerunek dobrego obywatela zaczyna się sypać. Mówiąc krótko, Hayden to cyniczny oszust skrywający mroczną przeszłość. Inteligentny i uroczy oszust, dodajmy. Tak czy owak, postanawia, że pierwszym krokiem ku wykaraskaniu się z kłopotów będzie pozbycie się kochanki z brzuchem – Henry ma sprytny plan, ale sprawy się niespodziewanie komplikują...
Wydawniczy blurb porównuje debiut Aranga ze słynną serią książek Patricii Highsmith o panu Ripleyu, bon vivancie, mistyfikatorze i seryjnym mordercy – i słusznie, bo „Prawda i inne kłamstwa” jest u Highsmith mocno zadłużona, co jednak nie odbiera jej osobliwego uroku. To zawsze budujące, kiedy pisarzowi udaje się nienachalnie skłonić czytelnika, by polubił zbrodniarza i zaczął się troszczyć o jego los. Arango potrafi być subtelny, zabawny i literacko wyrafinowany. Czego więcej chcieć od dobrej powieści popularnej?
Prawda i inne kłamstwa | Sascha Arango | przeł. Dariusz Guzik | Sonia Draga 2015
POWIEŚĆ Wydawcy rzadko zostają pisarzami – ale Martinowi Reinerowi ta sztuka się udała. Przez ponad dekadę prowadził w Brnie znakomitą oficynę Petrov, a w zeszłym roku jego książka „Poeta. Powieść o Ivanie Blatným” zrobiła w Czechach prawdziwą furorę. Reiner (rocznik 1964) – sam również poeta, prozaik, redaktor, animator kultury – ma ciekawą biografię, Ivan Blatný (1919–1990), wybitny emigracyjny liryk, który spędził ponad 20 lat w angielskich psychiatrykach, ma chyba jeszcze ciekawszą. Reiner zresztą Blatným zajmuje się od dawna, zaczął jeszcze w czasach, gdy poeta figurował na reżimowym indeksie, a jego wiersze krążyły w samizdacie.
Powieść „Lucynka, Macoszka i ja” stanowi rodzaj odprysku tej pracy badawczej, ale wątek drążenia egzystencjalnych tajemnic Blatný’ego – nazywanego tu Jerzym Macoszką – służy tu jako zwierciadlany pretekst do innej narracji: przejmującej historii o lęku przed światem, dojrzewaniu, odpowiedzialności. Dwudziestoparoletni Tomasz Mróz u schyłku komunizmu pracuje jako brneński listonosz – jest samotny, boi się ludzi, nie lubi siebie, miłością darzy tylko książki. Zrządzenie losu sprawia, że na prośbę starego pisarza zaczyna poszukiwać śladów po legendarnym poecie Macoszce; te poszukiwania wywracają uporządkowany niebyt Tomasza na lewą stronę – przy okazji poznaje kobietę, a przede wszystkim jej córkę, czteroletnią Lucynkę, żywiołową istotkę, która obudzi jego duszę do życia.
To jest prosta opowieść, liryczna, czuła i wiarygodna. Problem jest za to z jej przekładem – tłumacz uparcie zamienia w tekście czas teraźniejszy na przyszły dokonany, co w czeszczyźnie uchodzi za naturalne, ale po polsku brzmi fatalnie. Szkoda tak psuć piękną, wysmakowaną frazę Reinera.
Lucynka, Macoszka i ja | Martin Reiner | przeł. Mirosław Szczygielski | Stara Szkoła 2015
HISTORIA Historia Piątki z Cambridge sięga korzeni nowoczesnych służb wywiadowczych, co czyni ją opowieścią stanowiącą pewien swoisty fundament, na którym rodziły się pierwsze szpiegowskie legendy. Z zachodniej perspektywy zawsze była to jednak opowieść o porażce, niekompetencji MI5 i niefrasobliwości CIA, o usilnych, tyleż rozpaczliwych, ile żenujących próbach zamiecenia pod dywan skandalu, na jaki brytyjscy agenci nigdy nie powinni byli pozwolić. Kim Philby z kolegami – z których John Cairncross miał być słynnym „piątym człowiekiem”, ale tej informacji Modin osobiście zaprzeczył, twierdząc, że treść angielskiego wydania książki została zmanipulowana przez wydawcę – całymi latami infiltrowali angielskie instytucje. I to bezkarnie, bo kiedy już wykryto kreta, pozwolono mu zbiec do Związku Radzieckiego. Ale po drugiej stronie żelaznej kurtyny historia ta stała się opowieścią o zwycięstwie, triumfie tajnych służb i autora „Mojej piątki z Cambridge”, oficera prowadzącego Jurija Modina, który później zresztą pomógł Philby’emu przy pisaniu autobiografii.
Mówiący biegle po angielsku Modin, nie chcąc zostać posłanym na front, poszedł do wywiadu. Po awansie na analityka został w 1948 roku przydzielony do siatki szpiegowskiej z Cambridge, na którą składała się brytyjska elita intelektualna. Szansa na przyjrzenie się jednej z najsłynniejszych afer szpiegowskich XX wieku z zupełnie innej strony jest unikalna, co czyni książkę Modina lekturą obowiązkową, aczkolwiek niezrozumiała wydaje się decyzja polskiego wydawcy, który zlecił tłumaczenie z angielskiego przekładu zamiast z francuskiego oryginału. Trudno uznać, czym podyktowane było podobne posunięcie, czy kwestiami prawnymi, czy zwyczajnym wygodnictwem, ale z przyczyn oczywistych jest ono cokolwiek dyskusyjne.
Moja piątka z Cambridge | Jurij Modin | przeł. Piotr Grzegorzewski, Marcin Wróbel | W.A.B. 2015