W naszej ekonomii celebruje się kapitał, ale jednocześnie ludzi pozostawia się samych – mówi Paul Laverty, stały współpracownik Kena Loacha, scenarzysta filmu „Klub Jimmy’ego”

Z Kenem Loachem znacie się od lat, miał pan szansę obserwować jego pracę z bliska. Jak bardzo zmieniał się jako autor i człowiek?

Każdy materiał, nad którym pracowaliśmy, był inny, kręciliśmy w różnych krajach i językach. Ale charakter Kena, te cechy, które kształtują jego kolejne projekty, pozostały takie same. To ogromnie wymagający współpracownik, tak wobec siebie, jak i innych. Filmom oddaje całego siebie, zadaje najtrudniejsze pytania. Czas mija, Ken ma coraz więcej lat i fizycznie nie zawsze już ma sto procent siły, ale jego mentalność, sprawność intelektualna nie tylko nie osłabły, ale wręcz zyskały na ostrości.

Nigdy nie szliście na kompromisy? Zawsze robiliście filmy o bohaterach, którzy są wam bliscy?

Mam wrażenie, że filmy zawsze w pewien sposób oddają naturę reżysera. Bo jak można poświęcić czemuś trzy lata życia, jeśli nie ma z tego żadnej duchowej strawy? Jesteśmy z Kenem na dogodnej pozycji, bo mamy pełną wolność w wyborze tematów, a dzięki doświadczeniu nasza współpraca jest łatwa, wręcz organiczna. Pomysł na „Klub Jimmy’ego” podsunął mi znajomy już wiele lat temu. Ken był wtedy zajęty innymi projektami, ale urok tej historii był nieodparty – muzyka, taniec, intryga, wyzwanie, zmagania z władzą, miłość. Tyle elementów dających możliwość zbudowania pełnej dramaturgicznej struktury, namalowania portretu społeczeństwa tamtych czasów.

Bohater filmu, Jimmy gralton, był irlandzkim działaczem politycznym, aktywnym w latach 30. Jak w takiej fabule zachować proporcję między faktami a fikcją?

Wszystkie wydarzenia, które widzimy na ekranie, rzeczywiście miały miejsce. Ale już kwestie prywatne, emocje, przemyślenia są naszą inwencją, tego przecież nie ma w archiwach. Na przykład filmowa ukochana głównego bohatera jest wymyśloną postacią, ale jej obecność jest psychologicznie prawdopodobna. Powiedziałem rodzinie Jimmy’ego, że trudno mi uwierzyć, by tak charyzmatyczny, towarzyski mężczyzna, pełen pomysłów społecznik nie miał jakiejś sekretnej ukochanej. Paul, jego potomek, nie wykluczył tego, ale potwierdził, że Jimmy na pewno trzymałby to w sekrecie. Albo inna sytuacja. W filmie mamy dwóch księży, przeciwników Jimmy’ego – w rzeczywistości takich księży było wielu, ale postanowiliśmy uprościć tę sytuację. Jego filmowi przyjaciele także inspirowani są prawdziwymi ludźmi, ale relacje między nimi mogliśmy sobie tylko wyobrazić.

Nie uważa pan, że pewne obserwacje się zdezaktualizowały? Na przykład Kościół, przeciwko któremu buntuje się Jimmy, nie ma dziś aż takiej siły sprawczej.

Oczywiście, że rozkład sił się zmienił. Wtedy w Irlandii Kościół miał wpływ na absolutnie wszystko. Dziś jest lepiej, ale nawet w Szkocji, która nie jest w połowie tak katolicka jak Irlandia, Kościół wciąż ma kontrolę nad większością szkół, decyduje o tym, kto może w nich uczyć. W Hiszpanii czy we Włoszech wpływ kleru też jest mocny. Kościół wciąż ma kontrolę nad ludzkimi umysłami. Proszę zobaczyć, co stało się zaraz po czasach, o których mówimy w filmie. Kościół wysyłał ochotników, żeby walczyli w Hiszpanii u boku Franco... Oczywiście, zawsze było wielu progresywnie myślących księży, choćby w Ameryce Łacińskiej, ale Kościół katolicki był – także w czasach, gdy papieżem był Jan Paweł II – i wciąż jest bardzo prawicowy.

Trwa ładowanie wpisu

I demonizuje lewicujący światopogląd, który w waszym filmie przedstawiany jest pozytywnie.

Establishment bardzo lubi stereotypizować dysydentów jako ludzi żałosnych i nieszczęśliwych, takich smutnych biedaków, czytających Marksa. To jest moje doświadczenie, które nijak nie pokrywa się z moimi obserwacjami. Pamiętam, jak w latach 80. w Salwadorze poznałem ludzi prześladowanych przez armię. Nie mieli dosłownie niczego poza swoją niespożytą energią życiową i zapasem genialnych dowcipów, które opowiadali w każdej możliwej sytuacji. Wielu aktywistów, których poznałem, miało w sobie właśnie taką radość życia. Zresztą spójrz na Kena! Wiele osób widzi w nim poważnego starszego pana, a to najzabawniejszy, najcieplejszy facet, jakiego w życiu poznałem.

Dlaczego warto dziś opowiadać o wydarzeniach, które miały miejsce na irlandzkiej prowincji 80 lat temu?

Bo historia Jimmy’ego wciąż ma niezwykle aktualny wydźwięk. W pewnym sensie kojarzy mi się z Ai Weiweiem, którego władze chińskie najpierw zaprosiły, żeby zaprojektował stadion olimpijski, ale potem, kiedy zaczął zadawać za dużo niewygodnych pytań, zburzyły jego studio, tak jak dawna władza, która zrównała z ziemią klub Jimmy’ego. Takie działania to cecha charakterystyczna władzy bez względu na moment historyczny. Piętnowanie niezależnego, odrębnego od oficjalnej narracji głosu. Zobacz, jak traktuje się dziś filmowców w Iranie. Albo co spotkało Chelsea Manning w Stanach Zjednoczonych (Chelsea – jeszcze jako mężczyzna Bradley Manning – doprowadziła do największego wycieku tajnych wojskowych materiałów, opublikowanych potem w serwisie WikiLeaks. Została skazana na 35 lat więzienia – red.). Do więzień trafiają nie tylko męczennicy, lecz także normalni, choć niepokorni ludzie. A Ken i ja lubimy kontrowersyjnych bohaterów, którzy mają swoje własne zdanie

Do tego dochodzi jeszcze analogia w sferze ekonomicznej.

Tak, dziś jesteśmy świadkami kolejnego kryzysu. Nasz historyczny Jimmy został kiedyś poproszony o wygłoszenie przemowy przed Klubem. Mówił wtedy o zgubnych skutkach kapitalizmu, który nadciągał z USA. Żył w latach dwudziestych, widział rozkwit, a potem upadek ekonomii. Z dzisiejszej Irlandii musiały wyjechać setki tysięcy ludzi, dla których nie ma pracy. Tę bańkę zwaną „celtyckim tygrysem” czy „zieloną wyspą” pompowano bez umiaru – wielka prywatyzacja, deregulacja, spekulacje banków – aż wybuchła, niszcząc ekonomię. To, co Jimmy mówił w 1930 roku, wciąż pozostaje w mocy w Irlandii roku 2014. Przyznam, że to nie była zamierzona paralela, ale te podobieństwa są rzeczywiście ogromne.

Zawsze intuicyjnie wracacie z Kenem do krytyki kapitalizmu, nawet w kostiumowych fabułach.

Bo to najważniejszy temat. Przyglądaliśmy się wielu konfliktom. Różnią się miejscem i nazwą, ale jest jeden, który trwa niezmiennie. W naszej ekonomii celebruje się kapitał, daje mu wolność, ale jednocześnie ludzi pozostawia się samych, niszczy narzędzia, których potrzebują, by funkcjonować. Dopóki nie zmierzymy się z tym systemem, niewiele się zmieni. I naprawdę sądzi pan, że takie kluby jak ten Jimmy’ego mogłyby jakoś pomóc działać przeciwko korporacjom? Chodzi o dowolne zrzeszenia, organizacje pozarządowe, grupy przykościelne... Każda okazja, która jednoczy ludzi na drodze do zmiany ich życia, jest dobra. W mediach panuje propaganda sukcesu, ale są tacy, którzy nie skupiają się tylko na sobie i dzięki nim wciąż otwarte są szpitale, biblioteki. Gdyby ludzie, którzy walczą z zanieczyszczeniem środowiska czy korupcją, byli w stanie się zjednoczyć, stworzyć jedną organizację o koherentnej strukturze i strategii, nie byłoby problemu. Sekretem sukcesu naszego społeczeństwa są tacy Jimmy’owie tego świata, którzy nie widzą w sobie źródła wszelkiej mądrości, potrafią pracować z innymi i dla innych. Historia Jimmy’ego pokazuje, jak takie działanie energetyzuje, daje sile.

Plotki głoszą, że „Klub Jimmy’ego” ma być podobno ostatnim filmem Kena Loacha. Jak zareagował pan na zapowiedzi o jego emeryturze?

Jesteśmy przyjaciółmi, więc z jednej strony jego deklaracja mnie nie zaskoczyła. Z drugiej – Ken ma 78 lat, ale wciąż energię szczeniaka. To człowiek czynu, nie może trwać w bezruchu. Ale on i jego rodzina są bardzo blisko i rozumiem, że mógłby chcieć poświęcać im więcej czasu... Ale emerytura? Uwierzę, jak zobaczę!