Co prawda jeszcze nie w tej części, ale zanim rozpocznie się akcja „Maczeta zabija”, oglądamy zwiastun produkcji „Maczeta znów zabija... w kosmosie”. A cała akcja filmu zmierza właśnie do tego, żeby trzecia część losów Maczety Corteza toczyła się właśnie w międzygwiezdnej przestrzeni. Fabuły streszczać nie ma sensu: Maczeta na zlecenie prezydenta USA musi powstrzymać meksykańskiego szaleńca, który dysponuje pociskiem nuklearnym wymierzonym w Waszyngton. Ale to wyłącznie pretekst do festiwalu komiksowego zabijania, hołdu składanego przez Rodrigueza grindhouse’owemu tandetnemu kinu.
Pewną nowością jest tu bondowski posmak – szaleniec z bombą, kolejny, który planuje podbój kosmosu, to pomysły rodem z „Moonrakera”. Cała reszta jest dokładnie taka jak poprzednio, czyli w pierwszej części „Maczety” czy w „Planet Terror”. Rodriguez niestety zapędził się w ślepą uliczkę, choć trudno się dziwić, że kręci filmy, za które publiczność go uwielbia. Tym razem jednak zabrakło świeżości i dobrych pomysłów. A całość – choć bywa zabawna i autoironiczna – coraz bardziej przypomina efekt spotkania grupy dobrych kumpli (przypadkowo część z nich to wielkie hollywoodzkie gwiazdy), którzy po paru tequilach postanowili pobawić się w kino.
Maczeta zabija | USA, Rosja 2013 | reżyseria: Robert Rodriguez | dystrbucja: Kino Świat | czas: 107 min | Recenzja: Jakub Demiańczuk | Ocena: 3 / 6