Potrzebowałem odmiany. A ta produkcja mi ją dała. Stała się wyzwaniem – opowiada Kevin Bacon, który gra główną rolę w serialu „The Following”

Podobno od dłuższego czasu rozglądał się pan za odpowiednią rolą w telewizji?

Kevin Bacon: Mniej więcej od trzech, czterech lat szukałem dobrej roli.To wynik zmiany mojego podejścia do tego medium na przestrzeni lat. Gdy zaczynałem karierę, grywało się operach mydlanych, nie było raczej innego wyjścia. Kiedy wreszcie udało mi się z nich wyswobodzić, powiedziałem sobie: „Co jak co, ale na pewno już tutaj nie wrócę”.Co prawda nie miałem wtedy specjalnie pracy, a oferowano mi kolejny kontrakt w telewizji, ale go odrzuciłem.Oczywiście trzeba pamiętać, że to, co pojawiało się wtedy na małym ekranie, wyglądało zgoła inaczej niż teraz.Zdarzały się co prawda ciekawe produkcje, ale do telewizji szło się raczej zakończyć karierę, a nie nią na telewizji budować. Dzisiaj mogę powiedzieć, że jestem fanem tego medium.Od lat widzę, jak się doskonale rozwija, jak zaskakuje i jest otwarte na nowatorskie pomysły. Na początku oglądałem „Sześć stóp pod ziemią”, „Prawo ulicy”, „Rodzinę Soprano”. Potem doszły serie typu „Dexter”, „Breaking Bad”, „Homeland” czy „The Killing” i okazało się, że telewizja może być bardzo ciekawą i ważną częścią kultury. Z drugiej strony kurczy się rynek filmów, bo wytwórnie wolą wyprodukować mniej, ale za to z większym budżetem. Aw kilku superprodukcjach za 200 mln dol. na rok niełatwo znaleźć role. Dlatego telewizja stawała się powoli oczywistym wyborem.

Dlaczego zdecydował się pan akurat na serię „The Following”?

Byłem zaangażowany wstępnie w dwa inne projekty, ale to nie było jeszcze do końca to, o co mi chodziło. Czytałem wiele scenariuszy, ale nawet jak imponujący był pierwszy odcinek, to nie do końca widziałem w nich miejsce dla siebie. W poszukiwaniu roli skupiałem się głównie na tym, żeby nie zagrać czysto złej postaci, bo w ostatnim czasie zostałem już do takich ról przypisany. Chciałem odmiany. „The Following” mi ją dał. Stał się wyzwaniem. Granie złych gości przestało już dawać mi radość.Oczywiście wciąż są w tej materii ciekawe propozycje, ale mnie już znudziło granie zniszczonych, potarganych, przewidywalnych facetów. Mógłbym pójść na łatwiznę i pojawić się znowu w takiej roli w telewizji i odbierać co miesiąc czek za serial, ale to mnie nie interesowało.

Twórca „The Following” Kevin Williamson powiedział, że niełatwo było przyzwyczaić się panu do nieco innego trybu pracy w telewizji niż w kinie. Chodzi głównie o czas do przygotowania roli.

To prawda, jeszcze do końca się do tego nie przyzwyczaiłem. Z pilotem było inaczej, bo mieliśmy miesiące na przygotowanie. Później, przy kolejnych odcinkach poznawaliśmy nasze postaci na bieżąco i nie było mi łatwo w to wejść. W produkcjach telewizyjnych jest szybsze tempo pracy od tego w kinie, co jednak z czasem zaczęło mi się podobać. Czekasz na kolejną scenę, chcesz szybciej poznać dalszy bieg akcji. To wciągające. Z drugiej stronie nie łatwo jest przyswoić odpowiednio dialogi, jeśli masz na to na przykład 48 godzin.A takie bywa czasami tempo pracy. To zresztą było trudniejsze dla Jamesa Purefoya, który gra mordercę, profesora literatury Joego Carrolla. James mówi w serialu dużo więcej niż ja. Oczywiście jeżeli odpowiednio wcześniej przygotowałeś swoją rolę, wiesz dokładnie, jaką grasz postać, znasz jej tło, wiesz, jak się porusza, jak mówi, reaguje, to można sobie z tym bez większego kłopotu poradzić.

Tempo musi być jednak męczące?

Tak, szczególnie dla ekipy technicznej, ale mi szybsze tempo realizacji niespecjalnie przeszkadza. Ciśnienie, spinka jest OK.

Czy po kilkunastu epizodach jest tak, jak sobie pan wyobrażał, że będzie?

Sporo rzeczy mnie zaskoczyło. Niełatwo było na przykład pracować z różnymi reżyserami przy jednej serii. Ale to część tego wyzwania.

Pewnie pan wie, jak się ta seria dalej potoczy...

Właśnie, że nie wiem, co się będzie dalej działo.

Ale ogólny zarys historii na pewno pan zna, jak pan myśli, jak potoczy się historia „The Following”, jak serial odbije się na pańskiej karierze, co będzie dla niej znaczył po latach?

Jak praca przy „The Following” wpłynie na moją karierę, to trudno powiedzieć. Przy wyborach ról nie myślę o tym, jak one na mnie wpłyną. Planowanie rezultatów jest jak wróżenie z fusów. Nie zajmuję się tym, tak jak staram się nie oglądać za siebie.

Ale na pewno potrafi pan wskazać kilka przełomowych momentów w dotychczasowej karierze?

Jak już wspomniałem, odejście od oper mydlanych było bardzo ważne. Oczywiście nie było wtedy łatwo, bo musiałem czekać na inne propozycje, a niespecjalnie umiałem oszczędzać pieniądze na trudne czasy.Wreszcie jednak trafiłem na przesłuchanie do filmu „Diner” i na pewno ta rola wiele zmieniła.

Jak już pan zdecydował się zaangażować w „The Following”, nie obawiał się pan, że może w tym czasie zadzwoni na przykład Martin Scorsese z jakąś propozycją życia, a pan będzie musiał odmówić z powodu planu serialu?

Póki co na szczęście nie zadzwonił (śmiech).

A gdyby tak się stało?

Tak naprawdę staram się w pełni angażować w dany projekt i nie żałować niczego. Nie mówię: „Kurczę, mogłem dokonać innego wyboru”. Nie ma sensu zamartwianie się tym, że Scorsese nie zadzwoni, bo pracuję teraz na planie serialu.

A propos ważnych wyborów, sądzi pan, że ważniejszy był w karierze film „Diner”, a nie „Footloose”?

Po „Diner” nastąpiła dziwna sytuacja. To był aktorsko dla mnie bardzo ważny film, choć nie zrobił oszałamiającej kariery. Studio się go trochę wstydziło, obawiali się go, chcieli zamieść pod dywan. Na szczęście wszedł jednak do kin i dostałem po nim sporo propozycji. Niestety, były to role dziwacznych postaci, drugoplanowych. Bardzo trudno było przekonać kogokolwiek, że mogę poradzić sobie z pierwszoplanową rolą w takim filmie jak „Footloose”.

Więc jak udało się to zrobić?

Ówczesna szefowa studia Dawn Steel absolutnie nie chciała słyszeć o tym, że ja mam zagrać tę rolę. Ale reżyser Herb Ross i producent Daniel Melnick tak bardzo we mnie wierzyli, że sami zapłacili za przygotowania do produkcji. Robili nawet mikroprzekręty podczas przesłuchań i nagrywania próbnego materiału, żeby mnie wkręcić, i na szczęście się udało. Co prawda, kiedy film się pojawił, nie do końca spełnił moje wcześniejsze wyobrażenie o nim, ale wydaje mi się, że chyba wtedy nie do końca do niego dorosłem.

Wracając do roli w „The Following”, jaki jest Ryan, w którego rolę się wcielasz?

Ma skomplikowaną osobowość, ale tak jak rozmawialiśmy z Kevinem Williamsonem, warto pamiętać, że od dawna stykał się ze śmiercią. Obcuje z nią, czuje tak, jakby ludzie umierali tam, gdzie on trafia. Czy to jako dziecko, czy dorosły. To ważne i wstrząsające zrozumienie swojej osoby.

Zdradź jeszcze, proszę, jakim sposobem masz tak wyjątkowo niebieskie oczy na ekranie?

To sprawa oświetlenia. Nie specjalne soczewki, po prostu odpowiednie filtry na kamerę dają taki efektowny widok.

Powiedz na koniec, czy wciąż zbierasz płyty winylowe, wiem, że masz sporą kolekcję?

Już nie, przestałem je kupować. Teraz mój syn się w nie zagłębił.

© 2013 WARNER BROS. ENTERTAINMENT INC. OPRAC.WP