Stephen King wraca w "Joyland" do czasów własnej młodości. Z wielkim sukcesem.

Podobno pomysł na tę powieść wziął się z jednej sceny, którą Stephen King długo nosił w głowie: wyobraził sobie chłopca na wózku inwalidzkim puszczającego na plaży latawiec. W dużej mierze z podobnych ulotnych, czasem zabawnych, czasem wzruszających i przejmujących scen składa się „Joyland”. Miłośników Kingowskich historii pełnych grozy muszę uprzedzić – wątki nadnaturalne są tu co prawda obecne, ale najnowsza powieść autora „Lśnienia” to raczej kryminał niż horror. A i tak Stephen King swoim zwyczajem przekracza gatunkowe ograniczenia: tu mniej istotne od sensacyjnej intrygi są doświadczenia i wewnętrzna przemiana głównego bohatera. „Joyland” jest bowiem przede wszystkim powieścią o wchodzeniu w dorosłość.

Devin Jones, dwudziestojednoletni student, zaczyna pracę w parku rozrywki w Północnej Karolinie. Zajęcie, które miało pozwolić mu dorobić do studiów, znacząco wpłynie na jego życie. Praca pomoże mu zapomnieć o utraconej miłości, przyjaźń z chorym chłopcem Mikiem i jego matką – odnaleźć radość życia. A gdzieś w tle powoli rysuje się kryminalna intryga, pojawia się cień seryjnego zabójcy kobiet, który na swoje ofiary poluje właśnie w parkach rozrywki.

Doświadczenie śmierci jest w tej powieści kluczowym wątkiem: Devin, który właśnie z nastolatka staje się mężczyzną, zaczyna sobie uświadamiać jej wszechobecność. To nie tylko abstrakcyjne – do czasu! – zagrożenie ze strony mordercy. To także zjawy, które widuje (lub przynajmniej w to wierzy) w lunaparku Devin. To kilkuletni Mike czekający na ostateczny kres jego nieuleczalnej choroby. Jednak w „Joyland” nie ma lęku ani goryczy. Nie ma też łatwych pocieszeń, banałów i religijnych komunałów. King traktuje śmierć jak coś, co każdy, bez wyjątku, musi prędzej czy później oswoić, choć pogodzić się z nią nigdy nie będzie łatwo.

W porównaniu z takimi powieściami jak „Dallas 63” czy „Pod kopułą” (by skupić się tylko na dorobku Kinga z ostatnich lat, bowiem w swojej bibliografii ma jeszcze obszerniejsze tomy) „Joyland” wygląda jak nowelka. Niespełna 350 stron, kameralna intryga, niewielu bohaterów. Tym razem autor nie zdecydował się na przekrojowy portret Amerykanów, choć przecież lunapark mógłby dla niego stać się idealną scenerią, by pokazać Amerykę w pigułce (jak – w cokolwiek wynaturzony sposób – zrobili twórcy świetnego serialu HBO „Carnivale”). Za to z pietyzmem odtwarza rzeczywistość wczesnych lat 70. Co ważne – czasów swojej własnej, niezbyt łatwej młodości. Devin Jones jest co prawda o kilka lat od pisarza młodszy, ale nieprzypadkowo akcja powieści zaczyna się latem 1973 r. – parę miesięcy później Stephen King zadebiutował powieścią „Carrie”. Rzecz jasna nie ma sensu szukać w „Joyland” elementów autobiograficznych – i dla pisarza, i dla jego bohatera był to w życiu moment przełomowy.

Joyland | Stephen King | przeł.Tomasz Wilusz | Prószyński i S-ka 2013 | Recenzja: Jakub Demiańczuk | Ocena: 5 / 6