"Dla Ellen" jest idealnym tytułem, który można by opatrzyć rozbudowanym, doskonale znanym zestawem krytycznych przypisów: że chodzi o kino mówiące o przekraczaniu własnych słabości albo o dorastaniu do odpowiedzialności za podjęte dawno temu decyzje.

Prawda jest bardziej przyziemna: „Dla Ellen” to klasyczny przykład nieudolności maskowanej modnymi stylówkami (wydłużane w nieskończoność ujęcia, pomalowane na czarno paznokcie bohatera itd.). Indolencji nie udało się jednak zamaskować. W opisie brzmi to nawet przyzwoicie. Joby jest muzykiem rockowym. Być może bez spektakularnych sukcesów na koncie, ale za to z całą otoczką szmiry przyklejonej do wizerunku rockmana w kinie. Skórzana kurtka, brudne skarpety, tłuste włosy i mina brzydszej wersji Jamesa Deana. Nadal by ćpał, grał i źle wyglądał, gdyby nie pozew wystosowany przez byłą żonę, która przy okazji chce go pozbawić prawa do opieki nad córką, tytułową Ellen, którą Joby nieszczególnie się dotąd zajmował. Ciąg dalszy można przewidzieć z zamkniętymi oczami.

Joby najpierw się przestraszy, potem zapije ów lęk, odbędzie rozmowę z prawnikiem maminsynkiem, w końcu ruszy w długą podróż w nieznane, żeby odkryć na nowo córkę i zrozumieć, że zawsze kochał ją nad życie.

Trwa ładowanie wpisu

Paul Dano w roli Joby’ego robi, co może. Nieruchoma twarz, na wpół zamknięte powieki, oszczędna gestykulacja tworzą portret człowieka, który przespał najlepsze lata. Wciąż jest młody, ale czuje, że wszystko, co było dobre, uciekło, zniknęło, już niczego więcej nie osiągnie. W tym kontekście odzyskanie córki to przejaw egocentryzmu, chwytanie się ostatniej brzytwy – żeby całkowicie nie utonąć. Tego typu punkt dojścia byłby nawet ciekawy, gdyby reżyserka nie inkrustowała swojej historii banalnymi morałami w rodzaju: „dopiero teraz zrozumiałem, co jest dla mnie ważne”, wzmacnianymi kiczowatymi zimowymi krajobrazami (zdjęcia Reed Morano), swoje trzy grosze dorzuciła także Shaylena Mandigo, czyli dziewczynka odtwarzająca rolę Ellen. Gra prawie tak sztucznie jak dzieci w polskich serialach.

Kolejnym etapem dokumentacji zagubionej męskości w kinie niezależnym i mainstreamowym stało się dociekanie przyczyn słabości ojcostwa. Sporo tego rodzaju tytułów pojawiało się ostatnio na naszych ekranach. Ojciec mentor i autorytet został zamieniony niedojrzałym bubkiem albo rozpaczliwą beksą smarkającą w rękaw żony/ kochanki/matki. Obalając jeden stereotyp, kino zabrnęło w kolejny. Nigdy bym siebie nie podejrzewał, że będę czekał w kinie na portret taty z elementarza. Z sumiastymi wąsami, w szarej marynarce, z mądrymi radami. Tato, gdzie jesteś?

Dla Ellen | USA 2012 | reżyseria: So Yong Kim | dystrybucja: Vivarto | czas: 94 min | Recenzja: Łukasz Maciejewski | Ocena: 2 / 6