Nie zabiegał o sławę, ale zasłużył na nią jak mało kto. Poznajcie nowego-starego mistrza Sixto Rodrigueza

Ponad pół miliona wyników dla jego nazwiska w Google. Ponad półtora miliona odsłon jego piosenki „Sugar Man” na YouTube. Kilka stron na Facebooku, wiele tysięcy like’ów. Do tego kilkadziesiąt koncertów w planie, w tym na tak prestiżowych festiwalach jak Primavera czy Glastonbury. Jest jeszcze ktoś, kto ma wątpliwości, że Sixto Rodriguez to wielka gwiazda? Oczywiście duża w tym zasługa dokumentu „Sugar Man”, który pokazał muzyka całemu świata. I słusznie, bo mało jest osób, które zasłużyły na sławę tak jak on.

Urodził się w 1942 r. w Detroit, w rodzinie meksykańskich imigrantów, którzy przyjechali do miasta Forda w latach 20., by w nim szukać pracy. Jako szóste dziecko otrzymał imię Sixto. Studiował filozofię i chłonął folk rock’n’rolla i bluesa, jakimi brzmiało miasto. Na latynoskich muzyków, mówiąc delikatnie, nie było wtedy jednak popytu. Rządził klimat rodem z wytwórni Motown. Mimo to Sixto jako Rod Riguez w małej wytwórni nagrał swojego pierwszego singla „I’ll Slip Away”. Trzy lata później podpisał kontrakt z dużym wydawcą i zarejestrował dwa albumy „Cold Fact” (1970) i rok później „Coming From Reality”. Producent tej drugiej Steve Rowland mówi w dokumencie „Sugar Man”: „Wyprodukowałem albumy wielu wielkim artystom, jak chociażby Peter Frampton i Jerry Lee Lewis, ale nigdy nie spotkałem kogoś tak utalentowanego jak Rodriguez. Do dzisiaj nie rozumiem, dlaczego nie został wtedy wielką gwiazdą”. Dwie płyty Sixto zyskały mieszane recenzje, ale przede wszystkim beznadziejnie się sprzedawały. Rodriguez zajął się pracą fizyczną, m.in. dekarza, i wychowaniem córek, którym zawsze próbował pokazać, że nie muszą się wstydzić swojego pochodzenia. Angażował się też w politykę, próbował nawet kandydować na burmistrza Detroit. Jego muzyka jakimś sposobem zawędrowała jednak do RPA i Australii. Na antypodach zagrał nawet kilka koncertów. W 1979 r. jako support Mark Gillespie Band i ponownie dwa lata później. Ukazały się tam też jego koncertowe nagrania, na krążku „Alive”. Nie zmieniło to materialnego statusu Sixto, rodzina żyła ledwo wiążąc koniec z końcem. Na całe lata 80. zniknął. Nie wszędzie jednak. W RPA stał się legendą, podporą walki z apartheidem, choć sam nic o tym nie wiedział. Jego płyty sprzedawały się w milionach egzemplarzy. W zamkniętym kraju nie było możliwości dotarcia do niego, więc nikt nie wiedział, kim naprawdę jest. Oczywiście tamtejsze wytwórnie nie kontaktowały się z nim w sprawie tantiem. Na początku lat 90. w RPA ukazały się jego płyty na CD, także w ogromnych nakładach.

Wreszcie, wraz ze zmianą ustroju, fani rozpoczęli próby poznania historii artysty, którego muzyka gościła na każdej prywatce w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. W filmie „Sugar Man” jeden z fanów z RPA mówi nawet, że płyta Rodrigueza stała w każdym domu, tuż obok winylu The Beatles. W kraju krążyły legendy o tragicznej śmierci muzyka. W jednej z wersji miał się zastrzelić na scenie podczas nieudanego koncertu. Powstała specjalna strona poszukiwań prawdy o Rodriguezie, jego podobizny znalazły się nawet na opakowaniach po mleku. Wreszcie o poszukiwaniach dowiedziała się córka Sixto. Tym sposobem Rodriguez przyjechał w 1998 r. na kilka koncertów do RPA. Witano go jak megagwiazdę, zresztą sprzedał tam więcej płyt niż Bob Dylan i Rolling Stones razem wzięci. Z całą rodziną był wożony limuzyną, mieszkał w drogich hotelach, a jego koncerty przy pełnych salach rozpoczynały się kilkuminutowymi owacjami. Ubrany na czarno, niczym Johnny Cash, Sixto w zasadzie nie musiał śpiewać, wystarczyło, że był. Kariera nabierała tempa. Ponownie wydano jego płyty w Stanach. Samplowano jego numery (robił to m.in. Nas), wykorzystywano w kinie („Candy” z Heathem Ledgerem), on sam grywał coraz więcej koncertów. Kolejną trampoliną w muzyczny świat okazał się dla niego dokument „Sugar Man”.

W związku z nim wyszła płyta „Searching fot Sugar Man” zbierająca materiał z jego dwóch albumów z lat 70. oraz dodatkowo trzy późniejsze numery. Każdy z nich ma niesamowitą siłę. To z pozoru proste kompozycje, oparte przede wszystkim na akustycznej gitarze. Wokal Sixto jest tu najważniejszy. Przejmujący, wzruszający, w stylu Jose Feliciano. Dużo bardziej ciepły od wokalu Boba Dylana, jednocześnie równie głęboki w treści. Dobrze pokazuje to scena w „Sugar Man”, kiedy jego piosenkę „Cause” puszcza wspomniany Steve Rowland. Wzrusza się już przy pierwszej linijce, tak jak cała widownia w kinie. Panowie zapowiadają wspólną pracę nad nowym krążkiem Sixto. Ten album na pewno nie przejdzie bez echa, nigdzie.