Aktorstwo to kłamstwo. A za kłamstwa trzeba czasem słono płacić – mówi wybitny francuski aktor Jean Reno, odtwórca głównej roli w serialu „Jo”

Wielu wybitnych aktorów od dłuższego czasu chętnie pojawia się w telewizji. Tymczasem dla pana „Jo” to pierwszy serial od połowy lat 80. Brakowało ciekawych propozycji?

Jean Reno: Zawsze gdy ktoś próbował namówić mnie do udziału w serialu, mówił, że to będzie film psychologiczny, sensacyjny, taki a taki. Producent „Jo” Takis Candilis po prostu powiedział: „Słuchaj, zrobimy coś, co będzie oglądał cały świat. Coś naprawdę dużego”. Potem dowiedziałem się, że w ten projekt zaangażowany jest także Rene Balcer, który przez wiele lat współtworzył serial „Prawo i porządek”. Pomyślałem, że może naprawdę uda się zrobić coś nowego. Spotkałem się z Rene kilka razy w Nowym Jorku i zaczęliśmy rozmawiać o postaci, którą miałbym zagrać. Wyłonił się z tego całkiem ciekawy bohater. Jestem z niego zadowolony.

Kim zatem jest Jo St-Clair?

Na początku niewiele o nim wiadomo. To nie jest typowy serialowy policjant. Nie wymachuje ciągle pistoletem, jest samotnikiem, kontakt z ludźmi jest dla niego problemem. To twardy glina, ale nikogo pochopnie nie osądza, nie nadużywa swojej władzy. Działa instynktownie. Kiedyś nadużywał życia, zadawał się z dziwkami, pił, brał narkotyki. Teraz się zmienił, ale nie chcę zdradzać, jak będzie się rozwijała ta postać. Na pewno ma w sobie coś z Andaluzyjczyka.

To znaczy?

Andaluzyjczycy mają świadomość śmierci. Są niezwykle poważni, ale nawet w środku najbardziej posępnej, mrocznej rozmowy ktoś nagle potrafi opowiedzieć dowcip. Wszyscy się śmieją, ale po chwili wracają do poważnych rozmów. Może się mylę, ale w ten sposób oswajają się zmyślą o rzeczach ostatecznych.

Jak wyglądały pańskie przygotowania do roli?

Odpowiem anegdotą: gdy Dustin Hoffman przygotowywał się do występu w „Maratończyku”, spędzał wiele godzin biegając. Biegał i biegał codziennie, pokonywał wiele kilometrów. Wreszcie Laurence Olivier, który także grał w tym filmie, zapytał Hoffmana: „Dlaczego tego po prostu nie zagrasz?”. I ja tak wolę działać. Wymyślam postać, staram się, by była wiarygodna, ale nie robię specjalnego researchu. Poznałem w swojej pracy wielu prawdziwych policjantów. I uważam, że to naprawdę straszna praca. Na co dzień masz przed sobą wyłącznie brud i zło, nie jesteś w stanie się od tego uwolnić. To tak, jakbyś pracował nawet nie 24, ale 26 godzin na dobę.

Jednym z bohaterów serialu jest sam Paryż.

Takie było założenie – chcieliśmy, żeby w każdym odcinku pojawiało się jakieś ikoniczne, powszechnie rozpoznawalne paryskie miejsce.

Ale one pełnią w tym serialu szczególną funkcję, są powiązane ze szczegółami śledztwa. W pierwszym odcinku oglądamy zbrodnię wzorowaną na płaskorzeźbach z katedry Notre Dame.

To także był nasz plan. W odcinku „Plac de la Concorde” pojawia się oczywiście egipski obelisk, który wygląda jak – przepraszam – penis. Śledztwo toczy się wobec tego wokół morderstwa na tle seksualnym. Rene, który odpowiada za scenariusz całej serii, jest w stanie dopisać ukryte znaczenia do wszystkiego! Nawet nazwisko bohatera ma swoje znaczenie. Na początku miał nazywać się Le Gand, ale to mi nie odpowiadało. Rene zmienił więc jego nazwisko na St-Clair, jak nazwa jednej z ulic w Paryżu. Zapytany, dlaczego tak zdecydował, odpowiedział po prostu: „Jo to człowiek z ulicy”.

Akcja serialu toczy się w Paryżu, bohaterami są francuscy policjanci, a jednak całość została nakręcona po angielsku. Dlaczego?

To była decyzja producentów. Po prostu łatwiej dzięki temu pokazać ten serial na całym świecie. Ma większe szanse na zdobycie publiczności. A na potrzeby francuskiej telewizji nagraliśmy dialogi raz jeszcze.

Liczycie na sukces?

Oczywiście. Kontrakt mam podpisany na dwa sezony. Jeśli serial zdobędzie uznanie widzów, pomyślimy o kolejnych odcinkach.

„Jo” to produkcja międzynarodowa. Na planie współpracował pan m.in. z reżyserami głośnego duńskiego serialu „The Killing”.

Tak, pojawili się także twórcy „Dextera” i innych seriali. Prawdziwi, doświadczeni profesjonaliści. Ale szczerze mówiąc, dla mnie ma to mniejsze znaczenie. Liczy się przede wszystkim więź, jaka łączy reżysera i aktorów. Nawet bardzo dobry reżyser może zepsuć film, jeśli pracuje w niekomfortowych warunkach, jeśli nie otaczają go odpowiedni ludzie. Jeśli pracuję z kimś wielkim, jak na przykład Roberto Benigni, to chociaż uwielbiam i szanuję jego dokonania, to bardziej interesuje mnie Benigni – człowiek niż Benigni – wybitny reżyser. I chcę, żeby on także poznał mnie jako człowieka, a nie tylko jako aktora. Niestety praca na planie serialu nie zawsze pozwala na budowanie takich relacji. Trzeba szybko kręcić kolejne sceny, zawsze brakuje czasu, to inna praca niż na planie filmowym.

A współpraca z którym z reżyserów dała panu najwięcej? Kiedyś był pan ulubionym aktorem Luca Bessona.

Czasem między aktorem i reżyserem tworzy się taka specyficzna chemia, coś, co bez wahania można nazwać miłością. Coś, co łączyło Felliniego i Mastroianniego, De Niro i Scorsese. Coś takiego było między mną a Lukiem Bessonem. Ale nasze drogi artystyczne rozeszły się definitywnie. Dziś mogę powiedzieć, że najwspanialszym reżyserem, z jakim miałem okazję pracować, jest Benigni. Dowcipny, wyrozumiały, inteligentny, świetny filmowiec. Ten człowiek to anioł.

Pracuje pan bardzo intensywnie. Aktorstwo pana nie spala?

Aktorstwo to tylko zawód, staram się mu nie poddać. Czerpię energię od rodziny, od żony, dzieci, rodziców. Miłość jest centrum mojego świata. Wiem, że wielu aktorów stara się przekonać widzów i dziennikarzy, że praca jest fantastyczna, najważniejsza w ich życiu. Ale ja w to nie wierzę. Przecież to wszystko jest kłamstwem. Al Pacino całe życie spędził na kozetce u psychoanalityka, bo za kłamstwa trzeba czasem słono zapłacić.

Gerard Depardieu też zapłacił wysoką cenę.

Cała ta sprawa mocno mnie zasmuciła. Ale nie ze względu na to, co zrobił Gerard, ale ze względu na dziennikarzy. Naprawdę się na nim wyżyli. Bang, bang, bang, bang! Żyje jeszcze? Tak! No to bang, bang! Mam wrażenie, że Gerard poruszył jakiś bardzo ważny problem, o którym inni nie odważyli się mówić. Poruszył jakąś czułą strunę. Tu nie chodzi tylko o niego samego. On przecież ma prawo jechać do Petersburga, Madrytu czy Rzymu. Ma prawo zmienić obywatelstwo i żaden rząd nie może go powstrzymać.A nawet jeśli wydaje się wam, że zrobił coś głupiego, to pomyślcie. Ten facet ma 64 lata, jest schorowany, stracił syna, nieustannie pije. Dajcie spokój. Nie macie dla niego żadnego współczucia?