Splot pecha i talentu to charakterystyczne zjawisko w karierze Toma Cruise’a. Premiera najnowszego filmu z jego udziałem miała miejsce kilka dni po masakrze w Newtown – i nie byłoby w tym nic znaczącego ani oburzającego, gdyby nie to, że sekwencja otwierająca „Jacka Reachera” jest drobiazgową rekonstrukcją strzelaniny,w wyniku której ginie pięcioro niewinnych cywilów.

Odpowiedzialne za dystrybucję filmu Paramount Pictures zdecydowało się na odwołanie pokazów przedpremierowych, jednak wbrew naciskom nie przesunięto daty premiery na styczeń. „Jack Reacher”wszedł na amerykańskie ekrany w najmniej odpowiednim momencie, a wielu recenzentów wytykało producentom chciwość i całkowity brak taktu. Powyższe kontrowersje odsunęły na dalszy plan dyskusję o walorach filmu McQuarriego. Najważniejszym z nich jest rola Cruise’a, który tylko pozornie dubluje własną kreację z „Mission: Impossible”.

W rzeczywistości udaje mu się zmieścić w postaci Reachera o wiele więcej: poza fizyczną niezniszczalnością i nonszalanckim uśmiechem wnosi do poszczególnych scen błysk szaleństwa i absurdalne poczucie humoru. Cruise ratuje film, który bez niego byłby przeciętną, nadmiernie rozciągniętą w czasie strzelanką. Nie bez aspiracji – w warstwie formalnej widoczne są nawiązania do kina noir i tradycji kryminału z lat 70. Jednak wizualne ornamenty nie współgrają z tematyką „Reachera”, potęgując poczucie sztuczności. I choć Cruise całkowicie zawłaszcza sobie uwagę widza, to i tak nie jest w stanie sprawić, by rozdźwięk pomiędzy zalążkiem świetnego pomysłu a ostatecznym efektem pozostał niezauważony.

Jack Reacher: Jednym strzałem | reżyseria: Christopher McQuarrie | dystrybucja: UIP | czas: 130 min | Recenzja: Anna Kiedrzynek | Ocena: 3 / 6