"Jan Mikolasek jest Darwinem czeskiego zielarstwa. W mojej ekipie każdy miał kogoś, kto się u niego leczył" - powiedziała PAP Agnieszka Holland. Z okazji polskiej premiery "Szarlatana" przypominamy wywiad przeprowadzony po światowej premierze filmu, która odbyła się w lutym w sekcji specjalnej Berlinale.

PAP: Rok po pokazaniu "Obywatela Jonesa" w konkursie głównym festiwalu wróciła pani do Berlina z "Szarlatanem", inspirowanym życiorysem czechosłowackiego zielarza Jana Mikolaska. Co zafascynowało panią w tej opowieści?

Agnieszka Holland: U mnie to jest zawsze szalenie intuicyjne. W przypadku "Obywatela Jonesa" było dość oczywiste, że jest to ważna historia, również politycznie, która staje się coraz bardziej aktualna, stanowi rodzaj alarmu. Natomiast tutaj wszystko jest znacznie subtelniejsze. Zafascynował mnie klasyczny sposób opowiadania. Jest to intymna historia, a równocześnie bardzo epicka. I główny bohater, który sam jest tajemnicą. Jan Mikolasek jest skomplikowany i pełen sprzeczności, wewnętrznych napięć, a przy tym jego ego i pycha są tak wielkie, że fascynujące było dla mnie poznać kogoś takiego. Do tego wszystkiego dodałabym uczucie, które łączy go z jego asystentem Franciszkiem Palko. Tak nieoczywiste, że nie wiemy do końca, czym właściwie jest. Ze strony Mikolaska to relacja przemocowa, ale widać w niej także ogromny głód miłości.

PAP: Dostrzegła pani w tej historii podobieństwo do któregoś z poprzednich filmów?

A.H.: Usiłowałam sobie uświadomić, który z moich filmów się z tym łączy. Właściwie bardziej myślałam o opowiadaniach Iwaszkiewicza albo filmach Andrzeja Wajdy typu "Brzezina" niż o moich obrazach. Dla mnie to jednak coś nowego, inny teren. Poza tym opowiadam o losach konformisty. W tle odnajdziemy całą historię XX wieku – I i II wojnę światową, stalinizm. A na pierwszym planie mamy człowieka, który chce realizować siebie za każdą cenę, właściwie służyć ludziom. To jest to połączenie intymności i epickości, o którym wspomniałam.

PAP: Dzięki "Szarlatanowi" po raz kolejny wróciła pani do Czech, gdzie studiowała i pracowała na planie tamtejszych produkcji. Czechy są stale obecne w pani sercu?

A.H.: Na pewno. To są bardzo bliskie mi naród, kultura i miejsce. Duże znaczenie miał "Gorejący krzew", który był jedną z moich najważniejszych prac, przynoszącą spełnienie. Miałam poczucie, że jest tam dokładnie to, co powinno być, że właśnie tak powinno to wyglądać. Ale też sama praca na planie tego miniserialu przebiegała szalenie harmonijnie. Była spokojna i radosna. Chciałam to powtórzyć. Świetnie porozumiewam się z czeską ekipą, a oni ze mną. Z jednej strony jest szacunek, bo sądzę, że jestem tam bardziej szanowana niż w Polsce, a z drugiej – to szalenie demokratyczne społeczeństwo tworzące grupę. Czeskie ekipy mają to, co najlepsze z polskich i amerykańskich. Są bardzo profesjonalni, niezwykle precyzyjni, a jednocześnie serdeczni i obdarzeni fantazją.

PAP: Przy okazji "Gorejącego krzewu" współpracowała pani z Ivanem Trojanem, który w "Szarlatanie" stworzył kreację czechosłowackiego zielarza. Od początku była pani przekonana, że świetnie sprawdzi się w tej roli?

A.H.: Właściwie tak. Nie dlatego, że z lenistwa obsadzam tych samych aktorów. Zrobiliśmy casting, próbowaliśmy 10 osób, zresztą bardzo ciekawych. Ale było jasne, że Ivan przez cały czas gdzieś tam się przewijał. Później spotkała nas kolejna niespodzianka. Wiedzieliśmy, że Ivan nie może zagrać młodego Mikolaska. I tak gra mniej więcej trzy etapy życia. Mieliśmy wspaniałego specjalistę od charakteryzacji, który postarzył go w sposób niedostrzegalny, a przy tym bardzo wiarygodny. Ale młodego Jana by z niego nie zrobił. Szukaliśmy aktora, który mógłby być podobny do Ivana. Okazało się, że jego drugi syn Josef jest do niego podobny i jest właściwie aktorem in spe. Kiedy pierwszy raz go spotkałam, jeszcze w niczym nie grał, ale w międzyczasie – ponieważ trwało to dość długo, od kiedy zaczęliśmy przymierzać się do realizacji tego filmu – dojrzał już na tyle, że mógł zagrać 18-latka. Okazał się szalenie wyrazisty, bardzo fajny, zdolny. Ma coś z Ivana zarówno w fizyczności, jak i w charakterze, ruchach, ekspresji. To się rzadko zdarza, żeby ojciec i syn mogli zagrać jedną postać.

PAP: Wspomniałyśmy wcześniej o "Obywatelu Jonesie". Jan Mikolasek to zupełnie inny typ bohatera niż Gareth Jones. Jest złamany, niejednoznaczny. Ma niezwykły dar, poświęca się pracy niemal w 100 proc., jest bardzo hojny dla swoich pacjentów. Ale bywa, że traktuje swój dar jak broń, staje się apodyktyczny. Taka postać wydaje się pani bardziej interesująca?

A.H.: Na pewno dla aktora jest bardziej interesująca. A dla mnie w pewnym sensie łatwiejsza, bo łatwiej mierzyć się ze złamanym, pokręconym człowiekiem, w którym cały czas toczy się walka między dobrem i złem. U Jana Mikolaska widać momenty niebywałej szlachetności, ale też ciemnej, mrocznej dziury. Najtrudniej jest opowiadać bohatera bez skazy. Jeśli chodzi o złapanie bohatera, uwiarygodnienie go, korzystając z elementów, które ma postać, to "Obywatel Jones" był trudniejszy niż "Szarlatan".

PAP: Mikolasek potrafił żyć według własnego scenariusza. W czasach postępującej nacjonalizacji i kolektywizacji żył jak bogacz. Miał willę, jeździł drogim samochodem. Ile go to kosztowało?

A.H.: W realnym życiu również zapłacił za to więzieniem. Dopóki żył prezydent Antonin Zapotocky, który przez cały czas się u niego leczył, był wobec niego szalenie zobowiązany. Otworzył nad nim parasol ochronny, by Mikolasek mógł żyć w stalinowskiej Czechosłowacji, która była znacznie bardziej brutalna w komunistycznych konsekwencjach niż Polska. Mógł nawet żyć jak król. Wydawało mu się w jego pysze, że ma tak cenny dar, że wygra nim wszystko. Okazało się, że nie. Jego inność pod każdym względem wywoływała irytację, gniew i potrzebę zemsty. Widzimy zresztą nieustannie w każdym autorytarnym reżimie, że odmienność budzi agresję. Sądzę, że on z jednej strony przeczuwał niebezpieczeństwo, a z drugiej – nie wierzył, że może spotkać go coś tak złego. Są dwa moje filmy, które dotykają kwestii złamania ludzi obdarzonych wyjątkowym darem, geniuszem. To byli artyści – Rimbaud w "Całkowitym zaćmieniu" i Beethoven w "Kopii mistrza". Fascynuje mnie to, jaką cenę płaci się za niebywały dar. Oczywiście, tutaj mamy do czynienia z innym rodzajem daru, ale także wyjątkowym.

PAP: Słyszała pani wcześniej o Janie Mikolasku?

A.H.: Szczerze mówiąc, dopóki nie przeczytałam scenariusza Marka Epsteina, nigdy o nim nie słyszałam. Mikolasek został zapomniany, czy może pamięć o nim została przysypana różnymi wydarzeniami, historią. Ale gdy zaczęliśmy kręcić film, podczas rozmów ze statystami i ekipą okazywało się, że wszyscy o nim słyszeli. Każdy miał w rodzinie kogoś, kto się u niego leczył – babcię, dziadka, prababcię albo ciocię. A dla konsultantów zielarzy, z którymi pracowaliśmy, Mikolasek był bogiem. Niektóre jego recepty były tajne, ale inne są znane i stosowane do dziś. Część z kolei odeszła w zapomnienie, bo nigdy ich nie spisał. Mikolasek jest Darwinem czeskiego zielarstwa.

PAP: Jaki dziś, po okresie pracy nad "Szarlatanem", jest pani stosunek do tej postaci?

A.H.: Lubię wszystkich moich bohaterów, tych ciemnych też. To postać tragiczna, ale z pewną dozą światła. Cenię go za pasję i determinację, żeby robić coś, co od niego zależy, co jest jego darem i losem.

PAP: Pracuje pani teraz nad kolejnym filmem?

A.H.: Nie mam teraz przed sobą żadnej fabuły. Chciałabym zrobić coś bardziej osobistego. Rozmawiałam też z Olgą Tokarczuk, że może byśmy zrobiły coś wspólnie, ale to odleglejsze plany, na pewno nie będziemy realizować ich w najbliższych miesiącach. Być może pod koniec roku zabrałabym się do pisania. A na razie w maju lub w czerwcu zrobię kilka odcinków nowego serialu dla Apple. To nowa platforma i ciekawi mnie, jak kombinują.