Nie mam psa, kota czy kanarka. Ja bym się krępował wrzucać na Instagram zdjęcia z kuchni albo z sypialni.
Kpisz z tego?
Jak widzę na widowni ludzi w maskach, to mówię, że śmieją się tak głośno, że musimy im tłumiki zakładać.
Kupują to?
Widać, że na początku wszyscy są spięci, nie wiedzą, czy dobrze zrobili, przychodząc na koncert. Są bardzo ostrożni, trochę się boją.
Ale przychodzą.
I siadają co drugie miejsce, zgodnie z regułami. Wtedy dodaję, że później, w ramach rekompensaty, będziemy sprzedawali po dwa bilety na jedno miejsce i będą musieli siadać sobie na kolanach.
Ty się nie boisz?
Staram się zachowywać zasady, po koncertach nie wychodzę podpisywać książek, nie robię sobie a ludźmi zdjęć, czyli czegoś, co było naturalne. Wiesz, to się odblokowało tylko trochę, gramy koncerty przeniesione z wiosny, nowych nikt nie chce organizować, bo nie wiadomo, jak długo to potrwa.
Właściwie dlaczego wybrałeś dziennikarstwo? To był 1990 r., wszędzie polityka, a ona cię nudzi.
Bo egzaminy były wcześniej i jakbym się nie dostał, to mógłbym zdawać na polonistykę czy na prawo lub historię, w każdym razie coś humanistycznego.
Bo liczyć nie umiesz?
W klasie maturalnej już nie umiałem, choć do liceum trafiłem jako świetny matematyk.
Zlituj się, ty?
Pragnę poinformować, że skończyłem klasę o profilu matematyczno-fizycznym, ale o ile jeszcze z matematyką sobie dawałem radę, to fizyczka szybko stwierdziła, że nic ze mnie nie będzie.
O dziwo zdałeś na studia, choć powtarzasz, że nie powinieneś.
To niewyjaśniona do dziś zagadka. Na egzaminie wstępnym dostałem pytanie: „«Lalka» jako powieść straconych złudzeń”. Wypadłem tak rozpaczliwie, że byłem pewien, że pora wracać do Sanoka, ale okazało się, że mam czwórkę. To niemożliwe, pomylił mnie z kimś, ale nie prostowałem. Potem na egzaminie łączonym z wiedzy o społeczeństwie, historii i geografii dostałem zadanie: „Porównaj, najlepiej procentowo, strukturę zatrudnienia w przemyśle, rolnictwie i usługach na przykładzie Polski, Związku Radzieckiego, Bułgarii, Afganistanu i Turcji”.
Wygłupiasz się?
Mogę pomylić jakąś nazwę państwa, bo wtedy straciłem przytomność.
Na studiach byłeś skrajnie normalny, żadnej ekstrawagancji, poza pożeraniem czekolady w ilościach hurtowych.
Teraz już mniej, ale to ciekawe, bo nie miałem takich przeżyć w dzieciństwie, by mi ktoś odbierał czekoladę.
Powiedzmy ludziom inną smutną prawdę.
O czym?
Pijesz wódkę.
A ty wino. Ja nie mogę wina, bo mnie potem głowa boli.
Jasne, chłopak z Bieszczad nie może się wygłupiać z winem.
Wiesz, że abstynentem nie jestem, ale piję mało i rzadko.
Nie umiesz pływać, ty, chłopak znad Soliny.
Słuchaj, ja miałem wujków, którzy pływali na takich statkach wycieczkowych po Solinie, więc od dziecka wiedziałem, że one się utrzymują na wodzie i wcale nie trzeba pływać samemu. Nie mówili ci tego?
Nie.
Pani na studiach, na obowiązkowych zajęciach na basenie, spojrzała na mnie krytycznie i powiedziała, że mam złe nogi do żabki. Do dziś nie wiem, co miała na myśli.
Że jesteś ofiarą losu.
To możliwe, bo wychowałem się w górach, a na nartach nauczyłem się jeździć po trzydziestce.
Chciałem też zauważyć, że nie umiesz jeździć rowerem.
A to akurat jest kłamstwo rozpowszechniane swego czasu przez Marysię Czubaszek, która umawiała się ze mną w kawiarni, do której prowadziłem rower po chodniku.
W Rosji też takich widziałem, tylko że oni na tym rowerze mieli po worku kartofli. Z działki wracali.
Ja ziemniaków nie wożę, ale kolega mieszkał kilka lat w Chinach i opowiadał, że oni na rowerze są w stanie przewieźć wszystko. Raz nawet widział, jak Chińczyk jechał rowerem, a na plecach miał przywiązanego do siebie osła.
Ale prowadził go?
Nie, osioł siedział mu na plecach.
„Widziano także osła, którego mrówka niosła”.
Nie, raczej „Widziano też Chińczyka, co z osłem pomyka”.
Naprawdę rymujesz na zawołanie.
Ale poczekaj, przypomniałem sobie, że ja umiem pływać!
Daj się wyśmiać. I co, zapomniałeś mi o tym powiedzieć?
Bo ja umiem tylko na plecach i tylko trochę.
Kiedy zorientowałeś się, że jesteś gwiazdą?
Zacząłem być rozpoznawalny, gdy zaśpiewałem „Piłem w Spale, spałem w Pile”. Samo radio nie daje popularności, chyba że pracujesz w nim 30 lat.
Czyli tyle, ile ty.
Hm, faktycznie. Ale wtedy, bodaj w 2004 r., zaśpiewałem to w programie dla telewizyjnej Dwójki. Żałuję, że nie nagrałem Włodzimierza Korcza, który tę piosenkę skomponował i śpiewał mi przez telefon, zresztą dodając najważniejszy fragment tekstu, czyli „Hej, o hej!”.
Masz wiele takich wstawek, na przykład w „Cynicznych córach Zurychu”.
To skomponował Łukasz Borowiecki, a ten jęk: „Aaaaaaa”… Ciekawe jak to zapiszesz, ale próbuj, kombinuj… (śmiech)
Niech będzie „Aaaaaaa”.
To akurat wymyśliłem sam na jakiejś wielogodzinnej sesji zdjęciowej, gdzie z nudów zacząłem wydobywać jakieś dziwne jęki.
Beczysz jak zarzynana koza.
Owszem, ale to robi wrażenie na ludziach i płacą za bilety.
Poczekaj, ale „Piłem w Spale…” ma już 16 lat?
Tylko że przez długi czas ta piosenka sobie leżała, czasem ją śpiewałem na koncertach i nic. Dopiero w 2012 r. wydałem płytę i wydawca mnie przekonał, żeby to był singiel: „Tobie się tylko wydaje, że ludzie to znają”. I miał rację.
To był przebój. A kiedy koncerty przestały być dodatkiem do pracy w radiu, a stały się najważniejszą częścią pracy?
Dość szybko stały się głównym źródłem utrzymania. Potrafiłem grać po kilkanaście razy w miesiącu, włączając wakacje czy sylwestra. Z czasem to się rozbudowało, bo bardzo rzadko jeżdżę, by coś poprowadzić, raczej ze swoim recitalem, a więc potrzebuję zespołu.
Ilu ludzi pracuje na Andrusa i z Andrusem?
Policzmy: dwie osoby w agencji menedżerskiej, czterech muzyków, dwóch akustyków. Plus ja.
I na czym zarabialiście najwięcej?
Był czas, że głównie na imprezach firmowych, niebiletowanych. Jeszcze kilkanaście lat temu domy kultury w ogóle nie robiły imprez, bo nie miały pieniędzy, ludzie nie kupowali biletów, więc artyści zarabiali na eventach.
Teraz już tak nie jest?
Ja praktycznie nie gram eventów i bardzo sobie tę odmianę chwalę. Przypomnę ci tylko cykl imprez dla kardiochirurgów, gdy przed ostatnim występem usłyszałem, że imprezę odwołano. Wcześniej do organizatorów zadzwonił jeden z lekarzy i powiedział w imieniu grupy, że oni „rezygnują z artystów i za wszystko proszę kupić alkohol”.
Teraz nie masz takich atrakcji.
Od razu czuje się, że ktoś przyszedł na twój występ, że włożył w to jakiś wysiłek, by kupić bilety i jest zainteresowany tym, by dobrze spędzić ten czas, a nie tylko czeka, by wrócić do kotleta.
Zaczęło się od tego, że byłeś harcerzem.
Przepraszam, ale zanim zostałem harcerzem, byłem dzieckiem.
To nas nie interesuje.
Jak to? Przecież to jest ciągłość, jakaś konsekwencja: człowiek jest dzieckiem, później harcerzem, a potem zostaje gwiazdą.
Znam gwiazdy, które nie były harcerzami.
To co to za gwiazdy, skoro nie były harcerzami? To nie są prawdziwe gwiazdy, to podróbki.
Faktycznie, Edyta Górniak i Tom Hanks mają pewne braki.
A skąd wiesz, że nie byli w ZHP?
Nie sprowadzaj mnie na manowce, pytam, od czego się zaczęło?
Ale co?
OK, ustalmy, z kim rozmawiam.
Artur Andrus, magister dziennikarstwa.
To element humorystyczny. Pisałeś pracę o rozpadzie Czechosłowacji, ale ludzie nie wiedzą, że jesteś magistrem, bo inaczej chcieliby kupić od ciebie leki.
Chyba już wiedzą, że od takiego magistra lekarstw się nie kupuje.
Jesteś artystą kabaretowym.
Choć nigdy nie występowałem w żadnych grupach kabaretowych. Mogę ci podpowiedzieć, że jestem autorem tekstów, że piszę piosenki.
I o taką działalność pytam. Kiedy to się zaczęło?
W szkole podstawowej w Bóbrce nad Soliną piosenki śpiewałem, ale już w liceum w wielkim mieście Sanoku pisałem je sam. Muzykę robili koledzy z zespołu, Bolek który grał na gitarze, Zojka…
To mężczyzna czy kobieta?
Kobieta.
Pytałem o Bolka.
Wręcz przeciwnie. Jeszcze w liceum zacząłem prowadzić radiowęzeł i podszedłem do tego bardzo ambitnie, nagrywałem tam swoje teksty. Tak mi się to rozwinęło, że jak przyjechałem na studia, to zaniosłem je do Andrzeja Zakrzewskiego z Trójki i on wszystkie odrzucił. A dwa lata później zaproponował mi pracę.
Pamiętam, jak pewnego razu przyjechałeś z domu, z Sanoka z kasetą.
Wydaną przez hufiec ZHP Sanok, bo to był zespół harcerski. Nawet jakąś nagrodę na festiwalu dostaliśmy.
Śpiewałeś tam „Pod papugami”.
Ale napisz, że ze zmienionym tekstem.
„«Pod papugami» / Tak się knajpa w naszej wiosce zwie / Nad szklaneczkami / Chłopy tutaj pochylają się” – tak się zaczynało.
O matko, ty to jeszcze pamiętasz?
„«Pod papugami»” wisi lustro / A przy lustrze tuż / Ukrzyżowany wisi były sołtys Zbyszek Kurz”.
Zbyszek Kurz to może być postać prawdziwa, bo Kurz to było bardzo popularne nazwisko w Bóbrce.
Zawsze musisz wykorzystać cudze nazwiska, by ludzi skompromitować?
Nigdy!
A Zenon Tarapata?
Ja ich utrwalam, nie kompromituję. Przypominam ci, że wynajmowaliśmy mieszkanie na studiach, do którego czasem wpadał właściciel i zostawiał karteczki, że „Przyjedzie tu mój zięć Zenon Tarapata samochodem marki trabant osobowy”. Jego nazwisko wykorzystałem w wierszu.
W relacjach z Bieszczad dla Radia Rzeszów.
Czy ty nie mógłbyś sam zrobić tego wywiadu?
A pamiętasz, jak się nazywała twoja audycja w Czwórce?
„Rum tum tum, trala bum”? Już mnie o to pytałeś i to rzeczywiście była nowa jakość w polskiej radiofonii. Ponieważ Czwórka była wtedy nadawana tylko na falach średnich, to słuchali mnie wyłącznie polscy rybacy na Morzu Ochockim.
Bo ty już na studiach zostałeś gwiazdą: Rozgłośnia Harcerska, Czwórka, potem Trójka…
Och tak, tylko nie zdawałem sobie sprawy z tego, że może i słuchają mnie gdzieś w okolicach Kamczatki, ale już w Bieszczadach nie. Przez dłuższy czas tylko opowiadałem rodzinie i znajomym, że coś robię w radiu, ale nikt tego nie słyszał.
Wróć, miało być o utrwalaniu rozmaitych postaci, nie o twojej sławie.
Utrwalam nie tylko ludzi. Na koncertach na podstawie lokalnej gazety pisałem w pół godziny wierszyki. Mam je teraz zamiar wydać pod tytułem „Antylopa z Podbeskidzia”. A tytuł stąd, że przeczytałem opowieść pani, która w Bielsku-Białej spotkała antylopę na ulicy.
Byłeś w Bielsku-Białej?
Wielokrotnie.
I ktoś napisze balladę, o tym jak spotkał w Bielsku-Białej błąkającego się Andrusa.
Na pewno. Ja żyję ze słuchaczy, którzy znając moje zainteresowania, przysyłają mi co ciekawsze znaleziska, choćby zdjęcie zakładu pogrzebowego w Sławnie z reklamą: „Do każdego pogrzebu trąbka gratis”.
Znam to.
Czekaj, to nie koniec. Opowiedziałem o tym Andrzejowi Poniedzielskiemu, który skomentował rzecz krótko: „No żal żyć”. Niedaleko Sławna jest Bytów, gdzie w restauracji było bardzo ciekawe menu, a w nim przystawki, dania główne, desery, napoje oraz intrygująca rubryka dodatki. Były tam dwie pozycje: zapałki i prezerwatywy.
Trzeba było zajumać, miałbyś pamiątkę.
Mam pudełko ciastek ze zdjęciem Jana Pawła II, naklejką z widokiem klasztoru i podpisem „Pamiątka z Jasnej Góry”. A na drugiej stronie pudełka napis „Herbatniki duńskie”.
À propos szyldu ze Sławna…
Poczekaj, mam inny, z Iławy, sprzed lat, ciekawe, czy wciąż tam jest reklama „Najlepsze trawy z Iławy”?
Mieszkańcy Jamajki by się nie zgodzili.
Inny szyld, już nie z Iławy, mnie zafascynował: „Obornik o zapachu waniliowym”.
Nie, dziękuję.
Kto to wymyśla? W moim rodzinnym Sanoku jest Atelier Fryzjerskie „Apogeum”, a gdzieś indziej funkcjonuje ubojnia drobiu „Exodus”.
Ciągle zbierasz nowe cuda?
Z tym jest problem. Jakiś czas temu w Bogatyni kupiłem gazetę i zanurzyłem się w ogłoszenia drobne, fascynująca sprawa! „Oddam za kawę odzież damską rozmiar 38”.
Toż to początek czeskiej komedii romantycznej! Zobacz, jakie możliwości fabularne.
Posłuchaj, to nie koniec: „Akordeon w stanie pozytywnym kupię na raty”, „Sprzedam 20 sztuk klatek dla kanarków, duże mogą być dla papug”, albo takie: „Szukam wspólnika do wydobycia wraku niemieckiego samolotu lub czekam na inne propozycje”.
Podpisano: Indiana Jones?
Prawie. I wyobraź sobie, że przyjeżdżam do tej Bogatyni po półtora roku, lecę po tę samą gazetę, bo myślę, że to jakaś skarbnica, rzucam się na ogłoszenia drobne, a tam dalej: odzież damska w rozmiarze 38, akordeon w stanie pozytywnym, klatki dla kanarków…
Kpisz z lokalnych gazet.
Nie tylko. Dawno temu, za pierwszego PiS, wybuchł strajk pielęgniarek i było „Białe miasteczko” pod kancelarią premiera. Wtedy na odsiecz protestującym przyjechali z Katowic górnicy i jeden z serwisów informacyjnych Trójki zaczął się tak: „W Warszawie głodują pielęgniarki, ale do stolicy już zmierzają posiłki”.
Pojawił się skrót PiS. À propos, wiesz, że występowanie w „Szkle kontaktowym” jest odbierane jako deklaracja polityczna?
Wiem, ale teraz pojawianie się gdziekolwiek jest dla niektórych deklaracją polityczną.
Praca dla RMF nie wiąże się z identyfikacją.
Naprawdę? Przecież jesteś w niemieckiej firmie, ale co z tym zrobić? TVN 24 jest postrzegane jako stacja opozycyjna, ale ja nigdy nie ukrywałem, że dla mnie to sytuacja towarzyska. Zacząłem tam przychodzić na zaproszenie Grześka Miecugowa, którego znałem z Trójki, występuję z Tomkiem Sianeckim, też poznanym w Trójce.
I trzy lata temu straciłeś przez „Szkło” pracę w Trójce.
Słyszałem wypowiedź ówczesnego prezesa radia Jacka Sobali, że po prostu wybrałem TVN 24. Tak nie było, po prostu postawiono mi ultimatum, że muszę z czegoś zrezygnować. Ponieważ nie chciałem rezygnować, to zrezygnowano ze mnie.
Ze 25 lat życia poszło w kosmos.
Wcześniej nikomu to nie przeszkadzało, ale skoro ja przeszkadzam władzom radia, to czas odejść. I nie żałuję, robię zupełnie nowe rzeczy w RMF Classic, które się do mnie zgłosiło. Nie ma nic na zawsze, nikt mi nie obiecał, że będę do śmierci pracował w Trójce.
Szybko się odnalazłeś poza nią.
Pracowałem poza radiem cały czas, jeżdżąc z koncertami, dlatego mi łatwiej. Moi znajomi mieli dużo trudniej, dopiero teraz przechodzą przyspieszony kurs życia.
Nie poszedłeś do Radia Nowy Świat, wybierasz się do Radia 357?
Nie wybieram się, choć dostałem propozycję od obu stacji. Kibicuję im, są tam moi koledzy, ale jestem związany z RMF Classic, które zachowało się wobec mnie bardzo sympatycznie wtedy, kiedy traciłem pracę, więc chciałbym wobec nich być fair.
Jesteś generalnie pogodnym człowiekiem.
Staram się patrzeć na świat optymistycznie, ale wesołkiem nie jestem.
Wyglądasz jak księgowy.
A księgowy jest smutny?
W Różanie tak.
Gdzie?
W Różanie, to tam „szesnaste miejsce na świecie w konkursie na samotność zdobył księgowy w GS-ie”. Tak przynajmniej śpiewał Kelus.
Ale po tym sukcesie księgowy rozweselał.
Twoje teksty, nawet dla Alicji Majewskiej, nie są do końca serio.
Bo może ja sam nie jestem do końca serio? Wolałbym nawet, by świat nie był do końca serio.
Jesteś dziwnym celebrytą.
Mówię, że niepraktykującym.
Nie ma w mediach ani słowa o twoim życiu prywatnym. „Andrus z żoną i dziećmi wyprowadzają psa” – nie znajdziesz tego.
Nie mam psa, kota czy kanarka. Ja naprawdę nie wierzę, by to było tak ważne dla słuchaczy. Ja bym się krępował wrzucać na Instagram zdjęcia z kuchni albo z sypialni.
Jesteś równie czujny jak aktorka Iza Dąbrowska, która nie mówi o sobie nic.
Bo głęboko wierzę, że prywatne życie jest po to, żeby było prywatnym. Ja ani nie chcę pakować w moje życie innych ludzi, ani nie chcę ze swoim wciskać się do nich, epatować ich moimi sprawami. Każdy ma swoich bliskich, których chroni, ja swoich chronię w ten sposób.
I nie robisz żadnych wyjątków.
Bo obaj wiemy, że z mediami jest tak, że jak je raz wpuścisz do swego domu, to one będą czuły się zaproszone zawsze. Raz zrobię z nimi ustawkę, to znaczy, że zgadzam się na paparazzi pod oknami, tak to funkcjonuje, choćbyś bardzo chciał, by było inaczej. Widziałem artystów, którzy popełnili ten błąd – raz chcieli porozmawiać o nowej płycie w swoim domu i zanim się zorientowali, zaczęło się dociekanie, z kim pan mieszka.
Kazimierz Marcinkiewicz sprzedał podróż poślubną do „Vivy”.
A potem się zdziwił, jak go tabloidy wykańczały. Ja takich błędów popełniać nie chcę.
Każdy nasz wywiad kończyłem pytaniem o plany na przyszłość.
Mam próbę o 13. ©℗