Niedawno obchodziliśmy 40. rocznicę Porozumień Sierpniowych. Z tej okazji Bogdan Borusewicz, jeden z liderów strajku w Stoczni Gdańskiej, udzielił wywiadu „Gazecie Wyborczej”. Nie był to zwykły okolicznościowy wywiad – Borusewicz przedstawił w nim jednoznaczną interpretację wydarzeń z sierpnia 1980 r. Mówił, że był to bunt zorganizowany przez opozycyjnych inteligentów. A robotnicy? Ci odegrali rolę narzędzia w ich rękach. Potężnego, lecz tylko narzędzia. „Strajku w stoczni nie zrobili robotnicy” – głosił tytuł rozmowy.
DGP
Wystąpienie Borusewicza to jeden z elementów szerszego zjawiska. Sprowadzić je można do fundamentalnego pytania: czyja właściwie była i jest Solidarność? Usłyszymy pewnie odpowiedź, że należy do wszystkich – jest naszym wspólnym dobrem. Ale wystarczy mocniej się zastanowić, by dostrzec, że jest inaczej. Pytanie „czyja Solidarność?” powraca z regularnością od początku III RP. Dzieje się tak dlatego, że w łonie dawnego ruchu doszło do głębokich podziałów. Ale znów sedno problemu kryje się głębiej, niż wskazuje na to powszechne przekonanie. Głębiej niż konflikt pomiędzy Michnikiem, Kuroniem czy Mazowieckim a Kaczyńskimi, Macierewiczem i Olszewskim. Głębiej niż sprawa współpracy Lecha Wałęsy ze Służbą Bezpieczeństwa PRL.
Tak naprawdę kluczowe jest pytanie: Solidarność była robotników czy inteligentów? To pytanie jest ważne dlatego, że w zależności od odpowiedzi znajdziemy się po jednej albo drugiej stronie barykady. Jeśli zdecydujemy się na opcję inteligencką, to będziemy uważali, że „S” dokonała wielkich rzeczy i nadaje się na mit założycielski III RP – ale dziś jej znaczenie jest już czysto historyczne. Decydując się na wersję o Solidarności robotniczej, III RP będzie musiała nam się jawić jako nieudane dziecko tamtego buntu. Jako zdrada ideałów Sierpnia. Antypracownicze inferno.
Dopiero wiedząc, jak głęboko sięga spór o Solidarność, można w pełni docenić znakomitą książkę Michała Siermińskiego. Czekałem na „Pękniętą Solidarność. Inteligencja opozycyjna a robotnicy 1964–1981” z niecierpliwością. Bez cienia przesady uważam, że poprzednia publikacja Siermińskiego „Dekada przełomu” jest najlepszą pracą na temat opozycji demokratycznej, jaka została wydana w Polsce. Fakt, że została niemal przemilczana przez media głównego nurtu, to kolejny dowód jak bardzo niesprawiedliwa i uwarunkowana towarzysko i koteryjnie jest nasza debata publiczna. Siermiński pisał w niej, dlaczego ludzie tacy jak Kuroń czy Michnik odeszli od ideałów lewicowych i gdy nadszedł ich czas u władzy, zafundowali nam najbardziej antyspołeczne przemiany w tej części Europy. Nowa książka pokazuje, że Siermiński nie dał sobie zakneblować ust i nadal zamierza badać po swojemu dzieje polskiej opozycji. Tym razem już samej Solidarności.
Książka bardzo dobrze pokazuje klasowy wymiar problemu każdego wielkiego społecznego buntu. Czy robotnicy mogą być kimś więcej niż tylko muskułem rewolucji albo też jej mięsem armatnim? Czy mogą sami wyjść z niej zwycięsko? Czy zawsze, gdy już opadną emocje, realna władza i tak trafi do nielicznych albo dobrze umocowanych w społeczeństwie inteligentów? Czy pod nieobecność inteligentów w kierownictwie ruchów masowych faktycznie czekają kraj wielkie społeczne nieszczęścia? Czy przeciwnie, jest to sprytny szantaż zapewniający inteligencji pakiet kontrolny każdej rewolty? To ważne pytania. A Michał Siermiński jest jednym z nielicznych, którzy je dostrzegają i nie mają obaw przez ich stawianiem.