W tekście „Na co komu doskonałość naukowa” (DGP nr 138/2020) prof. Tadeusz Klementewicz generalnie trafnie ukazuje problemy trapiące i polską naukę, i naszą gospodarkę. W kilku kwestiach wywołuje jednak mój ostry sprzeciw.
Zacznę od problemu, którym autor otwiera swoje rozważania: „(…) nauka powinna przygotować społeczeństwa do zmian instytucjonalnych i nowej strategii rozwoju bez wzrostu, a nie podążać za koniunkturą gospodarczą i służyć korporacjom w ich wyścigu o zyski”. Co do drugiej części tej opinii – zgoda. Tego typu badaczy Stanisław Lem określił jako „naukowców wychowanych pod stołem”. Żeby było jasne – to nie są naprawdę naukowcy.
Mam jednak wątpliwości co do pierwszej części zdania, szczególnie że całość łączy autor z reformą nauki i szkolnictwa wyższego ministra Jarosława Gowina. Otóż wątpię, aby zadaniem nauki było owo „przygotowanie społeczeństwa do…”. Nauka ma wpierw opisać stan rzeczy, a potem, o ile posiada do tego narzędzia, pokazać możliwe konsekwencje proponowanych rozwiązań. Czyli ma zbudować pewne modele i powiedzieć, jakie będą konsekwencje (o ile da się je przewidzieć) przyjęcia takiego, a nie innego rozwiązania. Przykład pierwszy z brzegu, którym zresztą posługuje się też autor. Oto decyzja wielu korporacji, aby dla zwiększenia zysków przenieść produkcję do krajów azjatyckich, w obliczu pandemii naraziła na zapaść całą gospodarkę światową. Czy jakiś model mógł to przewidzieć? Ależ oczywiście. Jak sądzę, był on jednak niewygodny, bo blokował możliwości osiągnięcia zysków.

Struktura biznesu

Jako nieporozumienie i przejęzyczenie przyjmuję określenie „biedabiznes”, którym posłużył się autor. Powiedziałbym, że – do pewnego stopnia – przetrwał on kryzys lepiej niż wielkie korporacje, które teraz w ramach cięcia kosztów muszą zwalniać pracowników. Czyli model wielkich korporacji może nie tyle się nie sprawdził, ile raczej wykazał się małą elastycznością.
Zresztą kwestia tzw. sprzedaży wiedzy, w której wyspecjalizowały się korporacje wydawnicze, budzi zastrzeżenia. Ich dominacja na rynku publikacji naukowych jest faktem, ale wątpliwe, czy są one naprawdę tak znakomite, a proponowane przez nie pozycje mają zawsze charakter fundamentalnych. Ponieważ jestem w tym „biznesie” od bardzo wielu lat, to śmiało mogę powiedzieć, że nie.
Kwestią niezwykle delikatną są natomiast wszelkie pomoce dla nauki, takie jak indeksy cytowań czy bibliografie. Aby jakoś poruszać się w obrębie głównych dziedzin nauki, którymi się zajmuję (szeroko rozumiana filologia polska, także w ujęciu komparatystycznym), tego narzędzia muszę budować sobie sam (pożytek z SCI – Science Citation Index – czy wielkich bibliografii, takich jak np. InPhO – Internet Philosophy Ontology Project – w przypadku literatury w języku polskim jest prawie zerowy). Natomiast dla badań o charakterze komparatystycznym tego typu pomoce są faktycznie czasem przydatne. Czasem – bo jest dość oczywiste, że jeśli zajmujemy się badaniami jakiegoś konkretnego zagadnienia, to z reguły musimy znać i bibliografie dziedzinowe, i indeksy cytowań dla konkretnych dziedzin. To jest ABC postępowania naukowego.
Dodam tu, że konsekwentny opór Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego, aby zbudować w Polsce taki indeks (dla nauki polskiej, bo indeksy światowe odnotowują badaczy, ale nie naukę), jest dla mnie niepojęty. Zwłaszcza że idea ta jest prosta, projekt był kilkakrotnie zgłaszany i konsekwentnie odrzucany – bez racjonalnych uzasadnień. Zwracam także uwagę, że wszelkie badania polegające na budowaniu bibliografii nie są nagradzane „punktami”. A nie są to badania ani pomocnicze, ani marginalne. Gdy np. przygotowuję zgłoszenie patentowe, jednym z jego elementów jest pokazanie, że na tle dotychczasowej literatury przedmiotu moja propozycja jest faktycznie nowa (lub przynajmniej proponuje jakieś nowe rozwiązanie, na które dotąd nikt nie wpadł)!
Mam w ogóle wątpliwości, czy robienie takich indeksów w skali całego globu ma sens. Czy mogą one posłużyć czemuś, co autor nazwał „sprzedażą wiedzy”? Raczej wątpię. Zarówno indeksy cytowań, jak i zestawienia bibliograficzne wskazują tylko, że takie tematy czy problemy są częściej badane niż inne. Z drugiej strony jest oczywiste, że wyniki badań w niektórych dziedzinach wiedzy powinny mieć zakres maksymalnie szeroki, ale w innych – np. w zakresie historii literatury polskiej, badań archiwów, nawet światowych, ale z perspektywy odkrywania w nich śladów działań naszych rodaków – siłą rzeczy będą miały dość wąski zasięg. A zatem cel podjętych badań wyznacza nauce jej obowiązki. Decyzje, jakie podejmie minister, będą dotyczyły tego, czy na takie badania dostanę jakieś środki, czy też będę je robił con amore. Ale to jest kwestia czegoś, co bardzo niezgrabnie nazywamy „polityką naukową”.

Polityka naukowa

Mój gwałtowny sprzeciw wywołały też słowa o „półperyferyjnym statusie nauki polskiej”. Wynika to z faktu, o którym wspomniałem: mamy świetnych naukowców, nie mamy nauki. W dwudziestoleciu międzywojennym próbowaliśmy, głównie za sprawą Polskiej Akademii Umiejętności, zacząć budować sieć naukową, ale po 1945 r. sprawa ta najpierw została zahamowana. Potem dość rachitycznie sieć taką zaczęła tworzyć PAN. Jednak i jej prace w tym zakresie nie uzyskały solidnego wsparcia (a nakłady nie musiałyby być duże), przez co skończyły się na kilku zaczętych i przerwanych seriach wydawniczych.
Niemiecka sieć instytutów im. Maxa Plancka to dawna sieć Kaiser Wilhelm Gesellschaft zur Förderung der Wissenschaften. Wydawane przez nie tomy, nawet stricte „inżynierskie”, de facto nie straciły nic ze swej aktualności. My natomiast żadnej serii – ani tej zapoczątkowanej przez PAU, ani przez PAN – nie zakończyliśmy.
Protestuję przeciwko określeniu „półperyferyjny status nauki polskiej” przede wszystkim jako filolog i logik. Na pewno jest ono fałszywe, jeśli chodzi o rodzime badania w zakresie logiki, matematyki czy filologii. Na przykład aby ocenić należycie dorobek filologii polskiej, musimy znać nie tylko język polski, ale i kulturę oraz literaturę polską. A one nie są szeroko znane (nawet w kraju, a co dopiero poza naszymi granicami). Dowód? Nie lubię pisarstwa pani Olgi Tokarczuk, ale jej mowę noblowską przeczytałem i uważam niewydanie jej w Polsce w językach, w jakich ukazała się w Szwecji (polski, angielski, szwedzki), za skandal. I nic tego nie usprawiedliwia. To tylko drobny przykład spychania się na peryferie. Nie wspomnę nawet o tym, że nie zaprojektowaliśmy i nie wprowadziliśmy do obiegu światowego serii prezentującej m.in. nasz dorobek w zakresie filologii polskiej.
Otrzymanie grantu na badania humanistyczne, szczególnie gdy sięga się w przeszłość oraz chce się pokazać jej wagę i aktualność dla współczesności (o komparatystyce nie wspomnę), graniczy z cudem. To samo dotyczy publikacji z tej dziedziny. W przeszłości często kryje się klucz do pokonania wyzwań, przed którymi stajemy. Trzeba tylko umieć szukać.