Dobry jest ten stan, kiedy już niczego nie muszę, nie muszę się napinać, nie muszę zdobywać, niczego udowodniać, brać udziału w wyścigach. To co zrobiłem, to zrobiłem, więcej nie muszę. - Z Leszkiem Długoszem rozmawia Robert Mazurek.
Nie było jej tyle lat…
Ale i tak widać stratę. Wielka postać, nie widzę takiej teraz.
Na czym polegał fenomen Demarczyk?
Na potężnej sile wyrazu. Ewa miała niezwykły, magnetyczny, wbijający w fotel głos, genialnie interpretowała teksty, stworzyła niepowtarzalny image. Wszystko to razem zbudowało jej postać sceniczną, zupełnie nie do podrobienia.
Poznaliście się…
O Boże, prawie 60 lat temu, jeszcze przed moimi i jej występami w „Piwnicy pod Baranami”, na jakiejś imprezie studenckiej w klubie „Rotunda”, bodaj w 1961 r. Ewa była już wtedy gwiazdą studenckiego kabaretu „Cyrulik”.
Jaką gwiazdą, przecież miała ledwie 20 lat, dopiero zaczynała?
Ale była świetna i z miejsca stała się tam główną piosenkarką. A wtedy w „Rotundzie” śpiewała zupełnie konwencjonalne piosenki: „Nie jestem głupia”, „Kupcie szczeniaka”, jakiś włoski szlagier. Ale jak ona je śpiewała! Zrobiła na mnie ogromne wrażenie, już wtedy miała wszystko, co pokazała światu: głos, niezwykłą ekspresję, skupienie, osobowość sceniczną, no i tajemniczość.
Ty też dopiero zaczynałeś.
Byłem dobijającym się piosenkarczykiem w teatrzyku „Hefajstos” na UJ, gdzie studiowałem. Niedługo potem dołączyłem do „Piwnicy pod Baranami”, gdzie już śpiewała Ewa.
À propos, jak poznałeś Piotra Skrzyneckiego?
Przez mojego szwagra i przyjaciela Wieśka Dymnego. Moja żona, Basia, wtedy kierowniczka organizacyjna Piwnicy, i pierwsza żona Wiesława, Teresa Hrynkiewicz, były siostrami. Wiesiek był chyba najzdolniejszym człowiekiem, jakiego w życiu spotkałem, studiował na ASP, pisał scenariusze, robił scenografię, grał w filmach. Zacząłem śpiewać w Piwnicy przez niego i skończyłem w 1978 r., po jego śmierci, tak to się złożyło.
W „Piwnicy pod Baranami” poznałeś Demarczyk lepiej.
Mam biegunowe wrażenia, bo pamiętam Ewę przemiłą, przyjacielską, zabawną, prostolinijną, ale też, niestety, nieprzyjemną, gorzką, z którą lepiej było unikać kontaktów.
Występowaliście razem.
Mieliśmy wspólne recitale, w pierwszej części śpiewałem ja, w drugiej ona. Tłumaczyłem też dla niej piosenki z niemieckiego, pisałem teksty, śpiewałem z kolegami w chórku – łączyły nas różne więzy, od znajomości, koleżeństwa, po współpracę zawodową.
Jej kariera potoczyła się błyskawicznie.
W 1962 r. wystąpiła na pierwszym Studenckim Festiwalu Piosenki. Była tam bezsprzecznie najlepsza, ale jury nie umiało sobie poradzić z muzyką Zygmunta Koniecznego oraz z Ewą, i dlatego zamiast niej wygrało dwóch śpiewających konwencjonalnie basów. Skrzywdzono ją, była ewidentnie najlepsza.
Rok później na festiwalu pojawiłeś się ty, za to Demarczyk zwyciężyła w Opolu.
Śpiewając pamiętną „Karuzelę z madonnami”.
Rok później Sopot, a miała raptem 23 lata.
Była wciąż studentką.
I gwiazdą.
Podobało jej się to, szybko uznała to za coś oczywistego, ale wobec nas była zupełnie normalna, miła. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, jak to się wszystko potoczy, ona była w szkole teatralnej, miała przed sobą perspektywę kariery aktorskiej, być może międzynarodowej kariery piosenkarskiej, wszystko było otwarte.
Jednocześnie była inna, osobna.
Odróżniał ją repertuar. Po pierwsze teksty, przecież śpiewała poezję. Oczywiście pisałem dla niej i ja, i Wiesiu Dymny, ale przede wszystkim Tuwim, Białoszewski, Baczyński – to z ich wierszy narodziła się Demarczyk. Efekt był taki, że ona od początku była już poza światem piosenkarskim.
Pomogła jej w tym niesamowita muzyka.
Niedefiniowalna, zupełnie nowa muzyka Zygmunta Koniecznego, który zaproponował rzeczy niespotykane w tym gatunku, przekraczające go. On stworzył piosenkę artystyczną.
I stał się nadwornym kompozytorem Ewy Demarczyk.
Wyłącznym wręcz. Zygmunt trafił do Piwnicy wcześniej i piosenki napisał dla Mietka Święcickiego, ale Ewa, usłyszawszy to, zagarnęła je i zrobiła z tego swoją interpretacją absolutne majstersztyki.
Młodziutka dziewczyna sama to wszystko potrafiła?
To jej zasługa, ale podpowiadał jej Piotr, Zygmunt, inni ze środowiska piwnicznego. Radzili jej, w którą stronę ma iść, jak to osiągnąć, a ona to doskonale wypełniła.
Demarczyk studiowała aktorstwo, miała talent?
Widziałem ją raz na scenie, w 1966 r., w dyplomie, którym był wtedy „Fircyk w zalotach”, osiemnastowieczna komedyjka Zabłockiego. Ewa, gwiazda Piwnicy, opromieniona sławą po występach w Opolu i Sopocie, grała postać całkowicie różną od jej scenicznego image’u. Była filuterna, zabawna, lekka, zagrała bardzo przekonująco, udowadniając, że ma talent, że mogłaby być nawet aktorką komediową.
Szkołę skończyła, ale nie grała.
Odrzucała wszystkie propozycje. Postanowiła zostać wybitną pieśniarką o określonym emploi, a nie jeszcze jedną aktorką, choć profesor Danuta Michałowska z PWST uznawała ją za największy talent aktorski, jaki kiedykolwiek jej się trafił.
Odmawiała największym.
Wajda stworzył dla niej w Teatrze Starym śpiewaną „Noc listopadową”, w której chciał ją obsadzić jako Pallas Atenę. Muzykę, specjalnie pod Ewę, napisał oczywiście Zygmunt Konieczny, ale i tego nie przyjęła.
To nie mogło pozostać bez echa.
Zaczęły się konflikty z Zygmuntem, zwłaszcza kiedy odmówiła wykonania jego „Tryptyku”, bardzo ambitnej formy teatralno-muzycznej. Ewa odrzuciła to, twierdząc, że to zniszczy jej głos, bo skala jest tam zbyt trudna i dla niej nieodpowiednia. Rychło potem urwała się ta współpraca.
Ogromna szkoda.
I dla niej, i dla Zygmunta, który już nigdy potem nie znalazł podobnej artystki. Ale też Ewa nigdy później nie znalazła takiego kompozytora.
Występy w paryskiej Olimpii miały być początkiem wielkiej, międzynarodowej kariery.
Tam nastąpiło wielkie nieporozumienie, to się nie mogło udać.
Dlaczego?
Ewa, jadąc tam, chciała mieć pozycję jak w Polsce, być kimś absolutnie ekskluzywnym, wyjątkowym, odrębnym. Tymczasem Olimpia chciała kolejnej piosenkarki, namawiali ją do zmiany repertuaru, wyglądu, image’u.
Nie mogła na to przystać?
Czuła się stworzona do czegoś innego, ambitniejszego. Nie odnajdywała się tam, nie śpiewała po francusku, wybuchł konflikt i tak to się skończyło. Nie zależało jej na takiej karierze.
W 1972 r., po dziesięciu latach, przestała występować w „Piwnicy pod Baranami”.
Tam zdobyła już wszystko, za mała scenka, nie mogła liczyć na nic więcej. To był też czas konfliktu z Zygmuntem, wszystko prowadziło do rozstania.
Jak to przyjął Skrzynecki?
Było mu przykro, miał żal, ale też rozumiał to. Jeszcze przez jakiś czas zapowiadał jej recitale poza Piwnicą, potem i to się urwało.
Wydała drugą płytę w połowie lat 70., potem jakiś recital i w zasadzie koniec. A nie miała nawet 40 lat.
Tak można na to spojrzeć, bo choć jeździła po świecie i grała nie tylko dla Polonii, to jakaś możliwość rozwoju się dla niej skończyła.
Dwadzieścia lat temu zniknęła na dobre.
To było niezrozumiałe, może teraz, po śmierci coś się wyjaśni, nie wiem. Docierały do nas różne informacje, ale to zbyt delikatne i zbyt bolesne, by o tym mówić, zwłaszcza teraz.
Z nikim nie utrzymywała kontaktów?
Ze środowiska piwnicznego, z dawnych czasów, z nikim. Odnosiła się do dawnych kolegów, do Piotra, Zygmunta, do mnie z wyraźną niechęcią.
Z tej pierwszej Piwnicy zostałeś tylko ty i Zygmunt Konieczny.
Siedziałem z nim w poniedziałek w Zwisie, gdzie jestem stałym bywalcem, jedną z najbardziej zasiedziałych osób…
Zwis, czyli bar Vis a vis na krakowskim Rynku, tuż przy wejściu do „Piwnicy pod Baranami”.
To punkt kontaktowy, tam można znaleźć piwniczne towarzystwo. Wszyscy się znają, nie muszę już niczego zamawiać, bo wiadomo, że kelnerka zaraz poda kawę i coś wzmacniającego do kawy. A ponieważ to bardzo blisko mnie, dwa kroki, to chodzę tam i siadam w cieniu pomniczka Piotra.
Siedziałeś tam z Koniecznym…
Obok Skrzynecki i tak sobie rozmawialiśmy, że zostaliśmy we dwóch i żegnamy wszystkich, ale to nieprawda. Jest przecież jeszcze Tadek Kwinta, jest Miki Obłoński…
Sami faceci…
Właśnie sobie to uzmysłowiłem, że ze śmiercią Ewy odeszły najważniejsze kobiety z Piwnicy, prócz niej Halina Wyrodek, śpiewająca „Tę naszą młodość” i Biały Anioł, czyli Anna Szałapak. Trzy najbardziej charakterystyczne, śpiewające dziewczyny są już po tamtej stronie.
Pusto się robi.
Z Ewą byliśmy z tego samego rocznika, odeszli nawet młodsi, takie życie. Powoli przenosimy się na tamtą stronę. Zresztą nie tylko my, bo przecież nie ma Wandy Warskiej i Andrzeja Kurylewicza, zabrakło Osieckiej, Młynarskiego, odchodzi całe pokolenie.
Dwóch starszych panów w autobusie. Jeden wskazuje rozchichotane nastolatki: „Patrz, one myślą, że my od razu urodziliśmy się starzy”.
Może i tak myślą, ale ja chyba mącę takie wyobrażenie, bo młodzi wiedzą, ile mam lat, ale traktują mnie… Hmm, bez obawy, nie powiem, że jak rówieśnika, raczej traktują mnie jak kogoś, kto nie dorósł do swojej metryki.
To twój sposób na starość?
To mój sposób na całe życie i teraz zbieram tego profity. Chociaż tak naprawdę ja byłem stary od początku.
Jak to, od początku?
Nie śmiej się, byłem otoczony starymi ludźmi od dzieciństwa, zdążyłem się napatrzeć, a poza tym mieszkałem koło cmentarza, więc od początku przywykłem.
Ty urodziłeś się stary, zupełnie nie jak panowie w autobusie?
Owszem, stary, ale za to niedojrzały. Jako chłopak byłem wyraźnie niedojrzały wobec moich kolegów, nawet fizycznie, jako mężczyzna wciąż byłem chłopcem.
Nie brzmi to najlepiej. Twoja żona ci matkuje?
Nic z tych rzeczy, z wieku męskiego przejąłem pełną odpowiedzialność za bliskich, za rodzinę.
To na czym polega niedojrzałość, o której mówiłeś?
Na wrażeniu, jakie się robi na ludziach, na sposobie bycia, który nie celebruje własnej starości, sposobie reagowania, na pewnej wrażliwości.
Fircyk z ciebie.
Za grosz! Jestem może trochę przenoszonym dzieckiem, które nie chce wpaść w niewolę swojego peselu. Pomaga mi towarzystwo młodych ludzi, którzy z niewiadomych powodów do mnie lgną, a od których ja uczę się świata, w którym oni żyją. A poza tym to mnie dopinguje do aktywności, do tego, by nie starzeć się za szybko.
Sam nie miałeś młodości?
Ta niedojrzałość była moją młodością i to bardzo bujną, bo spędzoną w bardzo atrakcyjnym środowisku, w zasadzie najlepszym dla kandydata na artystę, czyli w Piwnicy.
Odczuwasz starość?
Słabnę. Mam mniej energii, szybciej się męczę.
A zapominasz?
Mało, bardzo mało. Pod tym względem jest zdumiewająco dobrze.
Starsi często pamiętają młodość, a zapominają, co wczoraj jedli na obiad.
W takim razie jestem nietypowy.
I będziesz się tu puszył…
Że jurny? (śmiech) Nie będę, nie przekraczajmy granic.
A poważnie?
Uśmiecham się wobec ubytków, jakie przynosi czas.
Akceptujesz to?
Mam inne wyjście?
Są panowie, którzy z tym walczą.
No nie, to niepoważne, chociaż opowiem ci anegdotę o akceptowaniu starości. Byłem w kościele dominikanów, za mną siedziało małżeństwo z synkiem. Ten mały hasał na mamusi, ojciec przejął dziecko, ale ono zainteresowało się mną. Chwycił moje okulary, śmiał się do mnie i w pewnym momencie krzyknął pokazując mnie: „Dziadek, dziadek!” A ja dziadkiem nie byłem i czułem się całkiem młodo. Na co tatuś: „To nie dziadek, to starszy pan”. Piorun strzelił! Nie mogłem się nigdzie odsunąć, zejść z pola rażenia, a wstrętny od tej pory bachor, który momentalnie przestał być słodkim maleństwem, z ręką wyciągniętą w moją stronę powtarzał: „Stalszy pan, stalszy pan”… (śmiech)
Tak zostałeś starszym panem.
Wróciłem do domu wkurzony, ale i z taką myślą, że oto popiół posypał się na moje próżne czoło. Jestem więc oswojony ze swym statusem.
A z chorobą?
Też, nie narzekam, nie marudzę, nie roztkliwiam się nad sobą. Słucham lekarzy, biorę pigułki jak trzeba, pojawiam się w szpitalu, kiedy wzywają, ale to wszystko należy do materii.
A ciebie zawsze bardziej interesowała dusza?
We w miarę funkcjonującym ciele łatwiej hodować zdrowego ducha, a nie jestem chyba jakiś zasmucony, zgorzkniały, prawda? Ja mam tylko zatroskaną minę i refleksyjny głos, ale taki byłem zawsze.
Chcesz mi powiedzieć, że jesteś melancholikiem?
Nigdy tak o sobie nie myślałem, choć lubię melancholię jako nastrój.
Powiem bezczelnie: żywość mojego umysłu, wyobraźni, odwaga skojarzeń mnie cieszą. Martwi mnie tylko ogrom pracy, której nie mogę podołać.
Martwi cię?
Bo muszę robić selekcję tego, co naprawdę jeszcze jest realne. Nagromadziłem tony papierów, zapisków, fragmentów muzyki. Może kiedyś i na to machnę ręką, ale na razie jakoś szkoda mi byłoby to wyrzucić na zmarnowanie, trzeba zostawić po sobie porządek. Mam też nowe pomysły, ale muszę je gasić, bo nie mogę mieć zbyt wielu planów na przyszłość.
Na starość trudniej poznaje się ludzi?
Trudniej, ludzie nie podchodzą już tak śmiało. Raz, że mogą być onieśmieleni, dwa, że nie ma sensu robić nowek inwestycji. Po co poznawać kogoś nie wiadomo na jak długo?
A w starości jest cokolwiek kuszącego, fajnego?
Zachowanie spokoju i pogody. Dobry jest ten stan, kiedy już niczego nie muszę, nie muszę się napinać, nie muszę zdobywać, niczego udowodniać, brać udziału w wyścigach. To co zrobiłem, to zrobiłem, więcej nie muszę. I nie odczuwam już niepokoju, że gdzieś mnie nie ma, nie zaproszono mnie, mam to za sobą.
Jesteś pogodzony.
Więcej, to miłe uczucie, taki pogodny dystans do świata.
Zastanawiasz się, co po tobie zostanie?
Tak, dość często.
I co zostanie po Leszku Długoszu?
Parę piosenek, kilka wierszy i zostanie, tak myślę, trochę uśmiechu u ludzi, którzy mnie znali. I pewnie zostanie niechęć, opinie, że bufon, zarozumialec, sobek.
Ty jesteś osobny, ale bufon? Nonsens.
Są tacy, którzy uważają, że jestem zarozumiały, że się wynoszę. A ja się po prostu nie fraternizuję ze wszystkimi, nie bywam, nie biegam w poszukiwaniu poklasku. Jednak kiedy siądę na ławce, to lepią się do mnie przechodnie różnego autoramentu i z każdym porozmawiam. Moją żonę irytują, zwłaszcza niektórzy, co bardziej wczorajsi panowie, ale dla mnie każdy człowiek jest ciekawy. Bardzo lubię takie kontakty.
Pytałem o ciebie, a co zostanie z Piwnicy za 20, 30 lat?
Na pewno zostanie legenda, jak została z „Jamy Michalika”, to będą historie porównywalne. Ponieważ to jednak inne czasy, wiele występów zarejestrowano, to zostanie może parę piosenek, monologów, zapowiedzi.
Wygląda na to, że co 60 lat w Krakowie powstaje coś legendarnego. To znaczy, że teraz też powstaje, tylko my o tym nie wiemy.
Nie sądzę. Wiem, że każde pokolenie potrzebuje swojej legendy, swojego wyrazu, ale czy to musi być od razu piwniczny kabaret? Wątpię. ©℗
Mam biegunowe wrażenia, bo pamiętam Ewę Demarczyk przemiłą, przyjacielską, zabawną, prostolinijną, ale też, niestety, nieprzyjemną, gorzką, z którą lepiej było unikać kontaktów