Bohaterka noweli Stefana Żeromskiego była członkinią terrorystycznej Organizacji Bojowej PPS. Ciśnięte przez nią ładunki eksplodowały w centrum Warszawy.
Około godz. 13 samochód gen. Lwa Uthoffa skręcił w ul. Świętokrzyską. Był to widok osobliwy, bo w październiku 1909 r. aut na warszawskich ulicach właściwie się nie widywało, a na pewno nie najnowszego modelu Opla, o wzmocnionej dodatkowo karoserii. Ale Uthoff był współpracownikiem gubernatora Gieorgija Skałona i stać go było na takie ekstrawagancje jak własny automobil.
Kiedy tylko pojazd wjechał w Świętokrzyską, ulicą wstrząsnął huk. Auto uniosło się i stanęło w płomieniach, zaś siła eksplozji zmiotła z chodnika tłum przechodniów, ciskając nimi o ściany okolicznych domów. „Kuryer Warszawski” relacjonował: „Samochód płonął jak pudło drewniane. W pobliżu na chodnikach i na bruku ulicznym wiło się w boleści kilkanaście osób pokaleczonych. Pomiędzy nimi leżał jakiś mężczyzna nieruchomy. Na chodniku leżały zwłoki mężczyzny”. Bardziej drobiazgowy był korespondent „Nowej Reformy”: „Przypadek zrządził, że w tejże właśnie chwili przechodziłem z ulicy Mazowieckiej na plac Warecki przez Świętokrzyską i byłem świadkiem epizodów, które rozegrały się po wybuchu. Brzęk wylatujących szyb, jęk i krzyk rannych, tłumy publiczności uciekające w popłochu i inne, prące na miejsce katastrofy stworzyły jedną ze scen dantejskich. Trzynaście osób ciężko rannych, wiele osób mniej poszkodowanych z pośród przechodniów, dorożkami udały się do domów, tak, iż faktyczna ilość rannych jest znacznie większa”.
Zupełnym przypadkiem gen. Uthoff i jego współpasażerowie przeżyli eksplozję – chwilę wcześniej opuścili pojazd zaniepokojeni dziwnymi odgłosami dobywającymi się z silnika. Być może byli nawet przekonani, że wybuch spowodowała usterka techniczna samochodu. Dopiero po kilku dniach i po zbadaniu incydentu przez żandarmerię „Warszawskij dniewnik” przedstawił ostateczną wersję: „Według zeznań niektórych świadków bombę rzuciła niewiadomego nazwiska kobieta z balkonu przeciwległego domu; zamieszkiwała tam za podrobionym paszportem w pokojach umeblowanych. Po wybuchu zbiegła”.
Policja nigdy nie ustaliła personaliów tajemniczej kobiety. Gdyby żandarmom to się udało, byliby zapewne nie mniej zaskoczeni niż większość jej znajomych i przyjaciół. Bombę rzuciła Faustyna Morzycka, pierwowzór Stasi Bozowskiej z popularnej już wówczas noweli „Siłaczka” Stefana Żeromskiego.

Z Syberii do Nałęczowa

Zamach na gen. Uthoffa wywołał poruszenie w imperium rosyjskim. Jeszcze kilka lat wcześniej taki atak zapewne skwitowano by machnięciem ręką – tylko w 1906 r. polscy terroryści – głównie z Organizacji Bojowej PPS – dokonali ponad 1,2 tys. zamachów na urzędników caratu. Bomby produkowano wtedy w co drugim domu, niemal każdy bojowiec miał browning i chętnie się nim posługiwał. Ale w 1910 r. rewolucyjny impet znacząco wyhamował, sytuację uznawano za stabilną, choć jeszcze rok później Polacy dokonali 134 zamachów, a więc strzały oraz eksplozje słyszało się średnio co trzy dni.
Faustyna Morzycka do czasu ataku na Uthoffa nie miała nic wspólnego z walką rewolucyjną, bombami i pistoletami. Owszem, sympatyzowała z PPS, podobnie zresztą jak Żeromski i spora część Polaków, ale była postacią jak siłaczka – wzorem pozytywistki, poświęcającej siły na pracę u podstaw: edukację wiejskich dzieci, walkę z rusyfikacją oraz analfabetyzmem, przenoszenie kultury z artystycznych salonów pod strzechy. Co sprawiło, że delikatna i pokojowo nastawiona kobieta staje się rewolucjonistką?
Gdyby wierzyć w znaki, trzeba by było uznać, że to Rosjanie sami stworzyli przyszłą terrorystkę. Morzycka urodziła się 15 czerwca 1864 r. w więzieniu w Tambowie, w którym to – i mieście, i więzieniu – jej rodzice przebywali w drodze na katorgę za udział w powstaniu styczniowym. Europejski Tambow był tylko etapem, docelowo Morzyccy zmierzali do syberyjskiego Usola. Jak na warunki katorgi nie było im źle. Wynajęli domek, dobrodziejstwa korupcji sprawiły, że jej ojciec Julian nie tylko nie musiał pracować w lokalnych warzelniach soli, ale pozwalano mu nawet poruszać się bez kajdan, a ponadto – jak pisał we „Wspomnieniach swojego życia” Wacław Lasocki, przyjaciel rodziny – „trzymał Morzycki krowy, hodował wieprze, a następnie wyrabiał krupy na spółkę z Antonim Potockim”. Mała Faustyna nie czuła się w syberyjskich krajobrazach nawet samotna – już w 1866 r. Morzyckim urodziła się druga córka Paulina. Mało tego, kolejne amnestie pozwoliły im opuścić Usole w 1870 r. – z czego skorzystali. Osiedlili się wówczas w nieporównywalnie bardziej cywilizowanym Irkucku, skąd – po kilku miesiącach – Maria Morzycka wyruszyła z córkami w powrotną drogę do Europy. Bez Juliana, z którym w nieznanych dziś okolicznościach rozstała się.
Wówczas w życiu kilkuletniej Faustyny pojawili się nowi rodzice, Fortunat i Zenona Nowiccy – biologiczna matka zostawiła ją im na wychowanie (prawdopodobnie z braku wystarczających środków na utrzymanie; Fortunat był też jej przyjacielem). I to ukształtowało praktycznie całe jej późniejsze życie. Morzyccy nie dbali przesadnie o wykształcenie potomstwa. Za to Nowiccy, a już zwłaszcza Fortunat, przeciwnie. Był lekarzem, wybitnym specjalistą od balneologii, łączącym pracę lekarza uzdrowiskowego i badacza zdrowotnych właściwości wód z pasją społecznika, któremu bardzo po drodze było z ideami pozytywizmu. Wkrótce oba kierunki swoich zainteresowań zaczął wcielać w życie w stworzonym przez siebie niemal od podstaw uzdrowisku w podlubelskim Nałęczowie.
Choć adoptowana, Faustyna była córką Fortunata. Natychmiast po ukończeniu w Warszawie pensji i zdobyciu patentu nauczyciela zaangażowała się w nielegalną działalność oświatową Kobiecego Koła Oświaty Ludowej. Wraz z innymi rozwoziła po mazowieckich wioskach nielegalną literaturę polską oraz socjalistyczną prasę, prowadziła zaimprowizowane w pośpiechu lekcje, zorganizowała w Nałęczowie na wpół legalną szkołę dla dzieci wiejskich. Świadkiem tego był Stefan Żeromski, który również osiadł wówczas w Nałęczowie, także nielegalnie uczył lokalną gawiedź, a w Morzyckiej był, zdaje się, mocno zakochany. Pewnego dnia zanotował: „Co ranek, chyłkiem, przez las, żeby złe oko nie dojrzało, biegł lud do Faustyny, który uczyła początków nauki i rozwijała dusze, wskazując jak kochać kraj i żyć dla niego”.
Codzienne nauczanie nie wyczerpywało aktywności Morzyckiej. Podejmowała się też dokonywania obszernych streszczeń klasyki literatury polskiej, by dostosować je do poziomu ledwo potrafiących czytać wychowanków. Zachował się list, jaki przy tej właśnie okazji napisała do Ignacego Kraszewskiego: „Prześliczna powieść Szanownego Pana pn. «Stara Baśń» zachęciła mnie też do spopularyzowania tego arcydzieła. W wykonaniu tej pracy chodziło mi głównie o streszczenie całości, zaakcentowanie myśli przewodniej. Plan ten wymagał usunięcia wszystkich drugorzędnych osobistości i zredukowania samej fabuły do kilku najwybitniejszych scen (…) Przepraszając, żem ośmieliła się dokonać tej przeróbki bez poprzedniego przyzwolenia, zwracam się obecnie z prośbą o upoważnienie mnie do wydrukowania tej pracy”.
Kraszewski nie robił problemów, podobnie jak Bolesław Prus i Eliza Orzeszkowa, na których – odpowiednio – „Placówce” i „W zimowy wieczór”, Morzycka dokonała podobnych operacji. Nie mając jeszcze trzydziestki, Faustyna stała się naprawdę „siłaczką” – choć jej portret pozostawiony przez Żeromskiego był z pewnością wyidealizowany przez targające pisarzem uczucie.

Dynamit w gorsecie

Była „siłaczką”, ale nastawioną do świata pokojowo, bez najmniejszych choćby skłonności do przemocy. Sytuacja zmieniła się 26 maja 1907 r., kiedy z więzienia w lubelskim zamku, karkołomną, kilkukilometrową trasą przez kanały ściekowe, zbiegło ponad 40 więźniów, z czego połowa skazanych na śmierć członków Organizacji Bojowej PPS. Na tych ostatnich czekał już zorganizowany przez kolegów transport, który porozwoził ich po domach mieszkających w okolicy sympatyków, z czego kilku znalazło schronienie w domu Morzyckiej. Wszystko mogłoby skończyć się szczęśliwie, bo zbiegów udało się doprowadzić do porządku, dostarczyć im odpowiednie papiery i wyekspediować za granicę. Niestety jeden z nich, schwytany, podczas tortur, zdradził rolę Faustyny w ucieczce. 10 lipca Morzycka została aresztowana i osadzona w lubelskim zamku.
„Przypuszczałam zawsze, że straszna jest cisza więzienna, tymczasem spotykam się tu ze stokroć przeraźliwszym, bezustannym gwarem. Muzyka kajdan, krzyk chorych dzieci, wstrząsający zgrzyt zamków, brutalne wkraczanie żandarmów” – zanotuje później.
Nie siedziała długo, około miesiąca, a zwolniono ją po części z braku dowodów, a po części z powodów zdrowotnych – miała skłonności do załamań nerwowych, a poważnego leczenia wymagały także jej płuca. Ale ten miesiąc wystarczył, by się diametralnie zmieniła. „Byłam w Krakowie trzy dni – biedna Faustyna nasza taka złamana i wyczerpana i nic dla niej znaleźć w sobie nie potrafię i ona taka jakby na wszystko obojętna” – pisała jej cioteczna siostra Janina Przecławska. Ale to w Krakowie, do którego uciekła przed carskimi represjami, spotkała całą górę PPS z Józefem Piłsudskim na czele, wstąpiła do Organizacji Bojowej, a w zorganizowanych tam szkołach bojowych przeszła m.in. „kurs rzucania bomb dla kobiet”. Jej znajoma, Walentyna Nagórska, pisała: „Daniłowski (Gustaw) opowiadał potem, z jakim zdumieniem zobaczył ją na ćwiczeniach z rzucania bomb, i powiedział, że to nie dla jej delikatnych rąk i nerwów robota. Porzuca ona jednak robotę oświatową, aby stanąć na posterunkach niebezpieczniejszych”.
Wbrew pozorom nie była to osobliwość, choć w terrorystycznych organizacjach socjalistycznych kobiety zazwyczaj trudniły się rozwożeniem broni w specjalnie uszytych, wielowarstwowych sukniach, przewożąc nawet do 20 kg kontrabandy. „Trzeba było nie lada sprytu, by przewieźć dwieście lub trzysta browningów lub do osiemdziesięciu funtów dynamitu przez linię kordonów. Metoda, jaką stosowaliśmy, polegała na tym, że wszystko niemal trzeba było wieźć na sobie. Tak więc np. kobieta w długiej sukni mogła swobodnie wieźć dwa lub trzy mauzery przywiązane do ciała wzdłuż nóg. Rewolwery i amunicję zaszywano w szerokie pasy, które kładło się pod ubranie. Dynamit doskonale pasował do gorsetu” – wspominała Aleksandra Piłsudska. A jej partyjny kolega Władysław Dehnel dodawał do tego męskie spojrzenie: „Najbardziej pakownymi były towarzyszki chude i wysokie. Tak np. towarzyszka Morawiecka była najpakowniejszą towarzyszką, jaką znałem. Mąż jej mówił, że jego żona nabiera kształtów wtenczas, gdy ma na sobie pud (16 kg) bibuły”.
Zdarzały się przypadki kobiet targanych większym temperamentem, które, podobnie jak Morzycka, zdecydowały się brać bezpośredni udział z zamachach. Dość wspomnieć najsłynniejszą akcję tamtego okresu – zamach na generał gubernatora Skałona z 18 sierpnia 1906 r. Został co prawda przygotowany przez Mieczysława Mańkowskiego, ale wykonania podjęły się trzy młode dziewczyny: Albertyna Helbertówna, Zofia Owczarkówna i Wanda Krahelska – blisko spokrewnioną z poetką, Krystyną Krahelską. Zamach z 1909 r. na ulicy Świętokrzyskiej, w którym wzięła udział Morzycka, był kontynuacją tamtej akcji. W 1906 r. Skałon nie zginął, choć poleciało w jego stronę kilka silnych bomb. Ze strachu nie ruszał się jednak niemal na krok z Belwederu. Mańkowski, który cierpiał na obsesję zabicia gubernatora, postanowił więc zabić Uthoffa, by później, podczas pogrzebu, ponownie zapolować na Skałona. Do wykonania zgłosiła się ponownie Owczarkówna i Faustyna Morzycka, nowy nabytek Organizacji Bojowej.
Nie wiadomo, kiedy Faustyna dowiedziała się, że rzucona przez nią bomba zamiast Uthoffa zabiła co najmniej dwóch przypadkowych przechodniów, kilkunastu ciężko raniąc. Bez większych problemów udało jej się w każdym razie uciec do Galicji, gdzie była poza zasięgiem carskiej jurysdykcji. Nie była jednak poza zasięgiem sumienia. Walentyna Nagórska zanotowała: „Wpadła do nas na wpół żywa, prawie nieprzytomna ze słowami: «żyć nie mogę, pozwólcie mi umrzeć tu». Nie była to już dawna towarzyszka – coś się załamało w jej tak pełnej zapału i wiary duszy. Straciła wiarę w skuteczność działania”.
Nie był to atak histerii, Morzycka był naprawdę głęboko załamana. W nocy z 25 na 26 maja 1910 r. połknęła kapsułkę z cyjankiem, „opuszczając pole walki, która widocznie i dla niej bojowniczki – siłaczki zbyt beznadziejną się stała” – jak skomentował to Teodor Toeplitz, sympatyk PPS i działacz spółdzielczy.
Gieorgij Skałon przeżył ją o cztery lata. Zmarł z przyczyn naturalnych, choć plotka głosiła, że sprawiły to liczne kontuzje, których doznał w trakcie trzech zamachów. Jeszcze w latach 60. XX w. Albertyna Helbertówna nie kryła zadowolenia z tego faktu. „Skałon zmarł w 1914 r. wskutek infekcji – jak wieść niesie – spowodowanej niewyleczoną kontuzją ucha. Bomby zrobiły jednak swoje”.