Gospodarcze kryzysy obnażają nikłą wartość bezpieczników, które miały dawać ludziom pewność, że nie osuną się nagle w otchłań i nie dołączą do odstręczającej subkultury ubóstwa
Magazyn DGP - 3 stycznia 2020 / Dziennik Gazeta Prawna
Stephanie Land, „Sprzątaczka. Jak przeżyć w Ameryce, będąc samotną matką pracującą za grosze”, przeł. Barbara Gadomska, Czarne 2019 / DGP
Lubimy sobie wyobrażać biednych ludzi w świecie Zachodu jako odrębną klasę wykluczonych, którzy z pokolenia na pokolenie dziedziczą ubóstwo, stanowiąc systemowe obciążenie dla całego społeczeństwa. Jak każda półprawda, ta również ma na celu poprawę czyjegoś samopoczucia, w tym wypadku: samopoczucia aspirującej klasy średniej. Wystarczy rozpocząć dyskusję na ten temat, by usłyszeć litanię potępienia pod adresem biedaków, tych przedstawicieli dziwnego, obcego plemienia, którzy mnożą się jak króliki, pasożytują na państwowych finansach, przeżerają nasze podatki, kradną i nie chcą pracować. Tymczasem, rzecz jasna, rzeczywistość jest nieco bardziej skomplikowana.
Po pierwsze – granica między biedą a niebiedą jest tyleż względna, ile mocno przepuszczalna: momenty egzystencjalnych i gospodarczych kryzysów boleśnie obnażają wartość rozmaitych bezpieczników, które miały dawać ludziom pewność, że nie osuną się oni nagle w otchłań i nie dołączą do odstręczającej subkultury ubóstwa.
Po drugie – poziom oburzenia zachowaniem biedaków nic nie mówi o samej biedzie, ale jest niezłą miarą gotowości do społecznego solidaryzmu z tymi, którym się gorzej wiedzie (solidaryzmu prawdziwego – nie tego, który finalnie okazuje się ultraliberalną próbą przerzucenia na obywateli finansowej odpowiedzialności za funkcjonowanie najważniejszych usług socjalnych w rodzaju edukacji, ochrony zdrowia czy transportu publicznego).
Po trzecie – nietrudno sobie przecież uzmysłowić ten paradoks – bycie biednym i wykluczonym jest drogie. W polskich realiach to choćby niemożność wzięcia kredytu czy nisko oprocentowanej pożyczki, brak ubezpieczenia albo po prostu jakichkolwiek oszczędności. Antysystemowe, czarnorynkowe strategie są w takiej sytuacji nie tyle wyborem, ile koniecznością.
Po czwarte wreszcie – bieda nie jest ściśle zależna od bezrobocia: możliwy jest świat, w którym ludzie pracują w pocie czoła, a i tak nie starcza im pieniędzy na podstawowe potrzeby. W sumie: to nasz świat. Ten sam, w którym o bogactwie także nie decyduje ciężka praca, lecz odpowiednia lokalizacja na drabinie społecznego statusu i łut szczęścia.
Nigdzie te zależności nie są lepiej widoczne niż w Stanach Zjednoczonych – po części dlatego, że ubóstwo łatwiej dostrzec na tle wielkiego bogactwa: nierówności majątkowe (często, choć niekoniecznie, w wymiarze rasowym) w USA znacząco przewyższają te, które znamy z Europy. Oczywiście w tle mamy też American Dream (utrzymujące się ogromne połacie miejskiej i wiejskiej biedy nieco się kłócą z ideałem self-made mana), a także lokalne paradoksy polityczne: ubodzy i wykluczeni często głosują na polityków, którzy pogłębiają swoimi decyzjami ich ubóstwo i wykluczenie. Ta ostatnia kwestia powróciła w publicznym dyskursie, gdy Donald Trump wygrał wybory prezydenckie: czy pyskaty nowojorski miliarder był kandydatem sfrustrowanej, białej biedoty? Na to pytanie próbowały z różnym skutkiem odpowiedzieć m.in. książki, takie jak „Obcy we własnym kraju” Arlie Russell Hochschild (przeł. Hanna Pustuła, Krytyka Polityczna 2017), „Elegia dla bidoków” J.D. Vance’a (przeł. Tomasz S. Gałązka, Marginesy 2018) czy „Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje” Charliego LeDuffa (przeł. Kaja Gucio, Czarne 2019). To oczywiście kropla w literackim morzu: kryzys ekonomiczny 2008 r. wywołał potężną falę publikacji przyglądających się starej i nowej amerykańskiej biedzie. Dwie z tych książek – bardzo ciekawe – ukazały się niedawno w polskich przekładach.

Zwyczajna życiowa sytuacja

Stephanie Land miała dwadzieścia parę lat, gdy w mozolnym marszu z lower middle class (tej ze świeżego awansu, konsumującej ciężki wysiłek poprzedniego pokolenia, które opuściło klasę stricte robotniczą) ku middle middle class (tej z edukacją uniwersytecką, niedużym domkiem na własność i możliwym do spłacenia kredytem) omsknęła się noga. Zwyczajna życiowa sytuacja: Land zaszła w ciążę w wakacje przed podjęciem wymarzonych studiów. Postanowiła urodzić dziecko. Przyszły ojciec okazał się toksycznym, nielojalnym typkiem. Kiedy dziewczyna zwróciła się o pomoc do rodziców i rodzeństwa, wyszło na to, że w gruncie rzeczy nie ma rodziny; w każdym razie bliscy nie mogli albo nie chcieli udzielić jej jakiegokolwiek wsparcia (ani nawet zagwarantować dachu nad głową). Uruchomiony nagle bieg wypadków sprawił, że zamiast studiować kreatywne pisarstwo, Land ocknęła się w schronisku dla bezdomnych z niemowlęciem przy piersi, z sądową sprawą o alimenty, praktycznie bez pracy i pieniędzy.
Ten kameralny dramat rozegrał się nie w czarnych slumsach Detroit, lecz w jednym z najbogatszych, najbielszych zakątków Ameryki, w stanie Waszyngton, wśród wiktoriańskich i georgiańskich willi z widokiem na ocean, które Land – gdy w końcu podejmie się pracy sprzątaczki za minimalną stawkę – będzie pucować na wysoki połysk.
Autobiograficzna książka Land jest szczerą, emocjonalną spowiedzią kobiety, której nagle zapada się grunt pod nogami. Bycie biedną (do tego: biedną matką) w społeczeństwie bogatych oznacza, że jest się nieustająco sprawdzaną, ocenianą, piętnowaną i karaną, ale mieszczańska moralna większość życzyłaby sobie zarazem, by biedny pozostał niewidzialny. Dlatego Land z jednej strony musi poddawać się poniżającym testom na obecność narkotyków, by utrzymać miejsce w przytułku, miota się w skomplikowanym systemie rozmaitych zasiłków i talonów (ryzykując, że jeśli minimalnie przekroczy pewien limit zarobków, świadczenia trafi szlag), tłumaczy się opiekunom socjalnym z tego, dlaczego nie chce mieszkać z przemocowym partnerem, mieszka w zapleśniałych norach wynajmowanych za ciężką kasę, umiera ze wstydu, gdy czasami zafunduje sobie i córce coś lepszego do jedzenia, „marnując” pieniądze. Z drugiej strony zaś surowy wymóg firmy sprzątającej jest taki, by osoby tam zatrudnione w miarę możliwości unikały kontaktu z klientami: mają przebywać sam na sam z kurzem, brudem i śmieciami. Znakomita metafora.

Diagnoza systemu

„Sprzątaczka” opisuje przypadek jednostkowy – w dodatku jest to historia z happy endem (zwyczajnym, niezbyt pompatycznym) – „Eksmitowani” Matthew Desmonda podchodzą do sprawy systemowo. Desmond, socjolog i etnograf, postanowił przyjrzeć się ubóstwu z bliska: żył wiele miesięcy na osiedlu mieszkalnych przyczep, na którym rezyduje biała biedota, potem przeniósł się w sam środek czarnego getta. A wszystko to w Milwaukee (w stanie Wisconsin), niegdyś jednym z najbardziej „polskich” miast Ameryki, dziś postprzemysłowym molochu nękanym nędzą, śmieciową pracą i nieformalną segregacją rasową.
Matthew Desmond, „Eksmitowani. Nędza i zyski w jednym z amerykańskich miast”, przeł. Tomasz S. Gałązka, Marginesy 2019 / DGP
Stephanie Land, „Sprzątaczka. Jak przeżyć w Ameryce, będąc samotną matką pracującą za grosze”, przeł. Barbara Gadomska, Czarne 2019
Desmond mógł napisać książkę naukową, ale wybrał formułę reportażu i obserwacji uczestniczącej, słusznie przypuszczając, że taki sposób ujęcia tematu nie tylko uczyni jego pracę łatwiejszą w odbiorze dla niespecjalistów (w tym również dla jej bohaterów), lecz także uzmysłowi laikom istnienie rozmaitych zależności, które z trudem przebijają się w dyskursie publicznym i w „zdroworozsądkowych” dyskusjach w mediach społecznościowych.
Są więc „Eksmitowani” diagnozą pewnego systemu, w którym biedni nie tyle kiszą się we własnym sosie, uderzając głowami w szklany sufit, ile są swego rodzaju towarem w bardzo lukratywnym biznesie. Desmond pokazuje, że upasione kryzysem firmy wynajmujące mieszkania największe pieniądze robią na wynajmie nieruchomości biedakom. Są to klienci zdesperowani, gotowi płacić wygórowane stawki czynszu (czynsz to często grubo ponad połowa ich całościowego dochodu) na rynku, który z premedytacją zawęża im możliwości wyboru, klienci mało wymagający (firmy rzadko dokonują jakichkolwiek napraw) i, co najważniejsze, niezwykle łatwi do usunięcia z zajmowanego lokalu – niemal zawsze w spirali długów, z nałogami, z dziećmi z różnych matek i ojców; prawo staje po stronie właściciela, dla którego eksmisja lokatora na bruk jest łatwiejsza i tańsza niż naprawa zatkanego klozetu w jego mieszkaniu. Lokatorzy – niejednokrotnie przeprowadzający się po kilka razy rocznie – przynoszą w zębach kaucje i kasę z federalnych dotacji. Gdy wylatują, bywa że z dnia na dzień wszystkie te pieniądze przepadają. Ta obłędna karuzela wyzysku formuje armię ludzi poniżonych, zobojętniałych, krańcowo zmęczonych, uważających, że w gruncie rzeczy zasłużyli na własny parszywy los.
Są w tej książce momenty głęboko szokujące – jak ten, gdy Desmond wspomina o przyjętej przez służby i właścicieli zasadzie, że lokator może wylecieć z mieszkania, bo za często wzywa policję (ofiarą padają tu najczęściej kobiety z dziećmi, napastowane przez agresywnych partnerów; jeśli chcą zachować dach nad głową, muszą milczeć). Ogólnie jednak „Eksmitowani” – świetnie napisany, głęboko poruszający tekst – traktują o destrukcyjnej erozji idei domu. „Dobry dom może posłużyć jako najsolidniejsza odskocznia. Gdy ludzie mają gdzie mieszkać, stają się lepszymi rodzicami, pracownikami, obywatelami. (...) Do niedawna nie mieliśmy po prostu świadomości, jak ogromny jest to problem (tzn. pospolitość eksmisji – red.) ani jak poważne konsekwencje za sobą pociąga” — pisze Desmond, upatrując w tej krańcowej niestabilności poważne zagrożenie dla higieny społecznej i psychicznej całego narodu.

Matthew Desmond, „Eksmitowani. Nędza i zyski w jednym z amerykańskich miast”, przeł. Tomasz S. Gałązka, Marginesy 2019