Jacek Dehnel napisał powieść, co wydarzeniem nie jest, bo pisarze tak mają, że powieści piszą. Zabawne jest za to, że „Ale znaszymi umarłymi” powinno być umieszczone na liście lektur rekomendowanych polskiej prawicy, aprzecież napisane zostało dla rozrywki czytelnika antyprawicowego, dostającego egzemy na widok plakatu „PiS” ikokluszu na widok sutanny. Lewicowiec, czytając Dehnela, nie znajdzie nic nowego, natomiast prawicowiec...
Po pierwsze, z rozbawieniem poczyta o dzielnych gejach, którzy nawet w obliczu katastrofy całego świata przeciwstawiają się przejawom maczyzmu u partnera. Ta heroizacja może dać do myślenia przynajmniej niektórym przedstawicielom obozu prawicowego, którzy z taką lekkością łączą wojnę z gender i wojnę z homoseksualistami, że aż kamienie przestają być ciężkie.
/>
Po drugie, ujrzawszy w krzywym zwierciadle działalność mediów narodowych, księży narodowych i polityków narodowych (szczęśliwie ci ostatni nie zasłużyli u Dehnela na więcej niż kilka akapitów, bo akurat do tych partii powieści, które są o partiach, zakrada się taniocha stylistyczna), człowiek może, za radą klasyka, z siebie samego się pośmiać. Przydałoby się tego śmiechu. I autorefleksji, co to się kiedyś nazywała stuknięciem się w głowę.
Na razie bowiem emocje wyrażane w powieści Dehnela (nie chcę spojlerować, tylko nadmienię, że Polsce i światu grozi niedobra zmiana wskutek aktywności naszych truposzy, z ks. Kordeckim na czele) żywe są w stosunkowo niewielkim środowisku, przynajmniej te wyrażane w pełnej krasie. Jeszcze kilka lat, a może miesięcy, łoskotu werbli nieznośnie i nieustannie nawołujących do moralnego i politycznego odrodzenia Zachodu pod pisowskim przewodem, a naród, za przeproszeniem, rzygnie.