Przyjęcie do NATO dawało nadzieję, że Polska w końcu przestanie być krajem leżącym na wschód od Zachodu i na zachód od Wschodu.
"Kiedy 12 marca 1999 r. stałem obok premiera Jerzego Buzka na placu Józefa Piłsudskiego w momencie, kiedy po otrzymaniu wiadomości o podpisaniu w amerykańskiej miejscowości Independence traktatu zapewniającego Polsce członkostwo w Sojuszu Północnoatlantyckim wciągano na maszt flagi Polski i NATO, nie mogłem oprzeć się poczuciu ogromnej wagi tego wydarzenia" – zapisał w eseju "Na drodze do NATO – okruchy wspomnień" Janusz Onyszkiewicz. Zastrzega jednocześnie: "byłoby trudno orzec, kto najbardziej się w tym zasłużył, natomiast wiem jedno – gdybyśmy jednak do tego NATO nie weszli, to odpowiedzialnym za to byłbym ja, jako minister obrony narodowej".
Już kłopot ze wskazaniem osób, które najbardziej się zasłużyły w kwestii przystąpienia Polski do Sojuszu Północnoatlantyckiego, pokazuje, jak wielki był wówczas konsensus w tej sprawie. Znamienne, że decyzja o wielkiej wadze strategicznej nie była w latach 90. poprzedzona gorącym sporem. Alternatywna idea Międzymorza, promowana przez Konfederację Polski Niepodległej, nie zainteresowała nikogo. Gdy zaś w marcu 1992 r. podczas wizyty w zjednoczonych Niemczech prezydent Lech Wałęsa zaskoczył wszystkich propozycją utworzenia przez kraje Europy Środkowej "NATO-bis", w Polsce zapanowała jedynie milcząca konsternacja. Pomysł przystąpienia Polski do NATO najmocniej atakowano (w czym celował Tadeusz Iwiński) na łamach "Trybuny", organu prasowego Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Ale gdy SLD przejęło władzę po wyborach w 1993 r., głosy te zostały błyskawicznie spacyfikowane.

"Problemem dla co szóstej osoby jest znalezienie fachowców". Remonty Polaków [RAPORT]>>>

Pierwszym szefem rządu, który otwarcie ogłosił, że przyszłość Polski widzi w NATO, był Jan Olszewski. Podczas exposé w grudniu 1991 r. z dużą ostrożnością oznajmił: "W obecnej sytuacji uważamy ten sojusz za filar bezpieczeństwa europejskiego, a obecność wojsk USA w Europie za czynnik stabilizacji. Dlatego rząd będzie dążył do wszechstronnego rozwoju powiązań z NATO". Z dużym zaangażowaniem umacniał wspomniane powiązania minister spraw zagranicznych Krzysztof Skubiszewski. Pół roku później Antoni Macierewicz umieścił go na upublicznionej liście agentów SB jako tajnego współpracownika Departamentu I MSW (wywiadu) pod pseudonimem Kiosk. Ale związki ówczesnego szefa MSZ z wywiadem PRL nie zakłóciły polskich starań o członkostwo w Pakcie Północnoatlantyckim.
Nie przeszkodziło również to, że kolejny minister spraw zagranicznych Andrzej Olechowski w ogóle nie ukrywał, że pracował dla Departamentu I MSW jeszcze w latach 80. Ba, Amerykanie z wyrozumiałością potraktowali nawet aferę "Olina", gdy karierę polityczną premiera Józefa Oleksego złamało podejrzenie o współpracę ze służbami wywiadowczymi Rosji.
A skoro z obu stron wola współpracy była tak mocna i niezmienna, nic dziwnego, iż polskie wejście do NATO przebiegło w sposób wzorcowy, a do tego błyskawiczny. Wielkie znaczenie miał też słaby sprzeciw Rosji, wówczas zbyt zajętej wewnętrznymi problemami, by rzucać wyzwanie Stanom Zjednoczonym.
Rozpad ZSRR, a następnie balansowanie Rosji na krawędzi upadku wcale nie zmniejszało determinacji całości polskich elit politycznych. Wręcz przeciwnie, każdy wstrząs na Wschodzie budził trwogę i dodawał motywacji, by jak najszybciej dołączyć do Sojuszu Północnoatlantyckiego. Tak było w przypadku puczu Janajewa w sierpniu 1991 r., gdy "twardogłowi" z partii komunistycznej próbowali odsunąć od władzy Michaiła Gorbaczowa i uratować Związek Radziecki. Podobnie reagowano w Warszawie, kiedy w październiku 1993 r. na rozkaz prezydenta Rosji Borysa Jelcyna czołgi ostrzeliwały w Moskwie budynek parlamentu, pacyfikując bunt deputowanych.
Choć w połowie lat 90. wszystkie najważniejsze stanowiska w III RP obsadzili ludzie, którzy karierę polityczną zaczynali w PZPR, nie było mowy o powrocie do dawnych czasów. Nawet oni w Zachodzie widzieli gwaranta bezpieczeństwa, oferującego możność rządzenia się w ojczystym kraju wedle własnego uznania.

Obcość Wschodu

Jeśli Polakom dana jest swoboda wyboru, to ciążą w stronę Zachodu, ale – z racji położenia geograficznego – nie mają możności odciąć się od Wschodu, balansując na linii podziału, którą prof. Jerzy Kłoczkowski w monografii "Młodsza Europa" nazywa "najtrwalszą granicą kulturalną kontynentu europejskiego".
Powstała ona samorzutnie, gdy ostatecznie rozeszły się drogi łacińskiego Zachodu z bizantyjskim Wschodem, zamieniając się z czasem w przepaść niemal niemożliwą do przeskoczenia. ”W tym antagonizmie Wschodu i Zachodu tkwiło coś zasadniczego, coś, co się nie dawało rozłożyć„ – pisał już ponad sto lat temu wybitny badacz różnic kulturowych prof. Karol Potkański. Cechą charakterystyczną kultury zachodniej stały się postęp i modernizacja. Z czasem ich nieodłącznym elementem okazało się dążenie do demokratyzacji życia politycznego i powiększania zakresu swobód jednostki, do czego dodano wywiedzione z chrześcijaństwa najbardziej humanitarne wartości na czele z tolerancją. Ta ewolucja zajęła Zachodowi kilkaset lat. Przyniosła zaś potęgę oraz bogactwo niespotykane w innych częściach świata.
Tymczasem Wschód skostniał. Wszelkie zmiany zachodziły tam jedynie w obliczu wielkich kryzysów lub gdy przepaść w potencjale ekonomicznym wobec Zachodu stawała się zbyt widoczna i bolesna. Zawsze narzucali je despotyczni władcy. Natomiast próby demokratyzacji życia, czy choć powiększenia zakresu wolności obywateli, do dziś są rzadkie i bardzo krótkotrwałe. Zbytnio burzą zastany porządek, aby mogły na trwałe wpisać się w codzienne życie. Przynoszą więc ostatecznie powrót despotyzmu.
Leżąca na pograniczu tak diametralnie różnych światów Polska od tysiąca lat usiłuje się w tym odnaleźć. Elity są głęboko przekonane, że trwale przynależą do świata łacińskiego, a Rzeczpospolita jest częścią Zachodu, wyrywaną z jego objęć wyłącznie z winy zaborczych sąsiadów. Druga strona tymczasem z opinią tą zgadza się wtedy, gdy ma w tym jakiś interes lub przez grzeczność, gdy ta nic nie kosztuje. W rzeczywistości zaś bliższe jej są diagnozy takie, jak te sformułowane przez szkockiego historyka Neala Aschersona. W Polakach widzi on nację wyrosłą nie z korzeni śródziemnomorskich, lecz kultury ludów żyjących niegdyś na obrzeżach Morza Czarnego. "Polska obstaje dzisiaj przy swej «europejskiej», zachodniej przynależności, opartej nie tylko na katolicyzmie, ale również na starannie pielęgnowanych zachodnich instytucjach i upodobaniach. Z dawnego orientalizującego stylu pozornie nic nie zostało. A jednak przenikliwe oko dostrzeże, że Polska jest znacznie bardziej wschodnią kulturą niż Rosja" – zapisał Ascherson w 1995 r. na łamach monografii "Morze Czarne". Jego zdaniem nawet demokracja szlachecka i wolności osobiste, które Rzeczpospolita Obojga Narodów gwarantowała obywatelom, wprowadzano nad Wisłą, wzorując nie na starożytnych Grekach i Rzymianach (jak uważała polska szlachta), lecz wzięto od "zgromadzenia mongolsko-tatarskiej szlachty i naczelników klanów, które wybierało nowego chana". Trudno o większe różnice w postrzeganiu tej samej nacji oraz jej przeszłości. Dla przytłaczającej większości Polaków nasz kraj jest trwałym elementem Zachodu. W oczach Zachodu pozostawał częścią egzotycznego Orientu. Choć zapewne najbardziej trafną diagnozę znaleźć można w przedwojennym wierszu Jerzego Lieberta, mówiącą: "Ani tu Zachód, ani Wschód – Coś tak jak gdybyś stanął w drzwiach".

Bolesna asymetryczność

Po 20 latach przynależności Polski do NATO co jakiś czas daje się wyczuć objawy rozczarowania. Wynika ono z poczucia członkostwa drugiej kategorii. Najbardziej stało się to widoczne po rosyjskiej aneksji Krymu, gdy na nagłe zagrożenie Pakt reagował bardzo niemrawo. Mimo nieustannych apeli płynących z Warszawy, Polska nadal nie doczekała się na swoim terytorium stałych baz wojsk sojuszniczych. Ich namiastką jest rotacyjna obecność jednostek amerykańskich, bez trwałej gwarancji, że któregoś dnia nie zostaną wycofane.
Pomimo odwoływania się do wzniosłych idei, niezmienną cechą Zachodu pozostaje pragmatyzm. Rachunek strat nie może przewyższyć zysków, a podejmowanie nadmiernego ryzyka zawsze jest źle postrzegane. Na to nakłada się waga interesów strategicznych. To one decydują o znaczeniu Polski oraz podejściu do niej. Również i z tym problemem Polacy muszą się zmagać już od dobrego tysiąca lat.

Komu polepszyły się warunki mieszkaniowe?>>>

Opisany w kronice Galla Anonima zjazd gnieźnieński zaprezentowany został jako wydarzenie przełomowe. W końcu do ówczesnej stolicy Polski pofatygował się osobiście Otton III, marzący o odbudowie Cesarstwa Rzymskiego. "I tak wielką owego dnia złączyli się miłością, że cesarz mianował go (Bolesława Chrobrego – red.) bratem i współpracownikiem cesarstwa i nazwał go przyjacielem i sprzymierzeńcem narodu rzymskiego. Ponadto zaś przekazał na rzecz jego oraz jego następców wszelką władzę, jaka w zakresie [udzielania] godności kościelnych przysługiwała cesarstwu w królestwie polskim" – odnotował dziejopis.
W odczuciu kolejnych pokoleń polskich elit cesarz nie tylko uznał prawa Chrobrego do królewskiej korony, lecz także potwierdzał w oczach Zachodu przynależność polskiego państwa do łacińskiej Europy. Dla niemieckiego kronikarza Thietmara z Merseburga oraz towarzyszącego cesarzowi Brunona z Kwerfurtu eskapada Ottona III na Wschód była drugorzędnym manewrem politycznym. Do tego błędnym, bo w zamian za taktyczny sojusz cesarz zgodził się na utworzenie w Gnieźnie arcybiskupstwa, uniezależniającego polskie ziemie od władzy niemieckiego arcybiskupstwa w Magdeburgu. Z biegiem czasu w zachodniej historiografii pielgrzymka Ottona III do grobu św. Wojciecha została uznana za marginalny epizod, niemający wpływu na dzieje Europy.
Podobnej asymetrii w relacjach z Zachodem doświadczano potem wiele razy. Gdy w 1573 r. szlachta na nowego władcę wybrała brata króla Francji Henryka Walezego, czyniła to w imię dalekosiężnej strategii. Polacy i Litwini potrzebowali sojusznika w wojnie z Moskwą, a równocześnie zabezpieczali się przed coraz większymi apetytami imperium Habsburgów. Jako że zrujnowanej wojami religijnymi Francji również zagrażały wielkie ambicje rodu rządzącego Austrią i kilkoma innym krajami, korzyści wynikające z sojuszu wydawały się obopólne. Tymczasem dzierżąca de facto władzę w Paryżu Katarzyna Medycejska myślała jedynie o zapewnieniu młodszemu synowi bezpiecznej posady (wcześniej planowała tron Algierii). W stolicy Francji przyjazd poselstwa ze Wschodu wywołał olbrzymie poruszenie. "Z podziwem patrzyli Paryżanie na mężów okazałej postaci. Ich szlachetne i nieco dumne spojrzenie, ich powaga, te długie i gęste brody, te sobolowe kołpaki, te miecze ozdobione drogimi kamieniami, buty z srebrnymi podkówkami, te łuki, kołczany – wszystko dziwiło i zachwycało" – zanotował historyk Jakub August de Thou. Egzotyka przyciągała uwagę, ale nie zmieniała ani stereotypowego postrzegania Polski, ani politycznych planów. Henryk Walezy na tronie Rzeczpospolitej zasiadał dokładnie 146 dni. Ile to panowanie dla niego znaczyło, udowodnił brak wahania, kiedy z Paryża nadeszła wiadomość, że Karol IX nie żyje i francuski tron jest wolny. Walezy wybrał ucieczkę z peryferyjnego kraju, którego zupełnie nie rozumiał, nawet jeśli w ojczyźnie czekała na niego wojna domowa i bardzo niepewna przyszłość.
Traktowanie Polski jako egzotycznych peryferii Europy powodowało, że zachodnie mocarstwa niespecjalnie interesowały się jej losem. Boleśnie przekonał się o tym ostatni król Rzeczpospolitej. Gdy sąsiedzi w 1772 r. finalizowali plany pierwszego rozbioru, zdesperowany Stanisław August Poniatowski pisał do Jerzego III: "Zechciejcie, królu potężny, w imię mądrości i autorytetu, który Was odznacza pomiędzy królami i książętami, wystąpić jako życzliwy protektor naszej sprawy (...) i przekonać dwór we Wiedniu, w Petersburgu i Berlinie, że należy iść po drodze Sprawiedliwości i porzucać wrogie projekty w stosunku do Polski". Brytyjski monarcha odpisał wówczas uprzejmie: "Już od dawna z najwyższą boleścią widziałem zło, które otaczało W.K.Mość i które pogrążyło Polskę. Obawiam się, że te nieszczęścia doszły do punktu, w którym mogłyby być naprawione tylko ręką Wszechpotężnego i nie widzę innej możliwości, która mogłaby im zaradzić". Okazał polskiemu królowi współczucie, jednocześnie dając do zrozumienia, że nie kiwnie palcem, by zapobiec rozbiorowi.

Konsekwencje ignorancji

Obojętność Paryża czy Londynu na losy peryferii wielokrotnie okazywała się w przeszłości zwyczajną krótkowzrocznością. Choć dostrzegano to dopiero po tym, jak zaczynano ponosić jej konsekwencje. Po wymazaniu Rzeczpospolitej z mapy Europy Rosja "przybliżyła się do wspólnoty narodów cywilizowanych i przestała być, przynajmniej terytorialnie, mocarstwem azjatyckim" – zauważał w eseju "Zbrodnia rozbiorów" światowej sławy pisarz Joseph Conrad-Korzeniowski. Nie oznaczało to zrezygnowania z kluczowych cech wschodniej despocji. Władza cara nadal opierała się na idei samodzierżawia, co oznaczało jej absolutność w każdym aspekcie życia politycznego i społecznego. Zaś 90 proc. mieszkańców Imperium Romanowów stanowili pracujący na roli niewolnicy, będący własnością właścicieli wsi, które zamieszkiwali. Wkrótce Rosja sama mianowała się "żandarmem Europy", z całych sił zwalczając wszelkie idee i ruchy promujące wolność jednostki oraz demokrację. Co zresztą stanowiło rzecz jak najbardziej zrozumiałą, ponieważ te zachodnie idee podmywały fundamenty samodzierżawia. Jednocześnie rozbiory Polski naruszyły równowagę sił na Starym Kontynencie. "Europa uniknęłaby wstrząsów i niepokojów, które dręczyły ją nieustannie przez ostatnie 10 lat" – skomentował w 1809 r. ich skutek minister spraw zagranicznych Francji Charles de Talleyrand. Epoka wojen napoleońskich przyniosła śmierć większej liczbie ludzi niż wszystkie europejskie konflikty zbrojne razem wzięte od czasów zakończenia wojny trzydziestoletniej.
Historia miała się powtórzyć w XX w. Dopuszczenie przez zachodnie mocarstwa w 1939 r. do kolejnego rozbioru Polski – tym razem przeprowadzonego przez III Rzeszę do spółki ze Związkiem Radzieckim – o mało nie doprowadziło do opanowania Europy przez totalitaryzm nazistowski lub komunistyczny. Oba za cel stawiały zniszczenie fundamentów świata Zachodu, poczynając od praw jednostki, chrześcijańskiej etyki i tolerancji, na demokracji kończąc. Nie udało się to jedynie dzięki szczęśliwym zbiegom okoliczności oraz wsparciu Stanów Zjednoczonych.
Magazyn DGP 08.03.19 / Dziennik Gazeta Prawna
Te lekcje płynące z przeszłości sprawiły, że w latach 90. stabilizowanie sytuacji w Europie Środkowej po rozpadzie ZSRR i trwałe związanie jej z Zachodem po raz pierwszy uznane zostało przez zachodnie rządy za kwestię priorytetową. Przesuwanie granic peryferii na wschód po prostu wszystkim się opłacało – stąd tak bezproblemowe wejście Polski do NATO. Ale nawet owa zgodność, jaka miała miejsce 20 lat temu, nie przekreśliła ostatecznie kluczowego problemu. Nadal bardzo łatwo wraca się w zachodnich stolicach do stereotypowego postrzegania Polski jako kraju peryferyjnego. Tak naprawdę mającego więcej wspólnego ze Wschodem, czyli obcego. Esej "Zbrodnia rozbiorów" Joseph Conrad-Korzeniowski kończy spostrzeżeniem: "Powodzenie odrodzonego życia tego narodu, którego losem jest pozostać na wygnaniu – zawsze w odcięciu od Zachodu, we wrogim otoczeniu – zależy od życzliwego zrozumienia jego problemów, przez jego odległych przyjaciół – mocarstwa zachodnie, które muszą uznać, w swoim demokratycznym rozwoju, istnienie moralnego i umysłowego pokrewieństwa z tą odległą placówką ich własnej cywilizacji". W tym względzie przez ostatnie sto lat niepokojąco mało się zmieniło. Nadal przybysz z Polski zapytany gdzieś na Zachodzie, skąd jest, będzie najpełniej zrozumiany, jeśli odpowie frazą ze sztuki "Kontrakt" Sławomira Mrożka – "pochodzę z kraju położonego na wschód od Zachodu i na zachód od Wschodu". Nawet jeśli mówiąc to, wierzy, że dziś kompletnie mija się z prawdą.
Decyzja o przystąpieniu Polski do Sojuszu Północno atlantyckiego nie była w latach 90. poprzedzona gorącym sporem. Alternatywna idea Międzymorza, promowana przez Konfederację Polski Niepodległej, nie zainteresowała w zasadzie nikogo